Dzień 1: Ostrava - Wenecja : 870km
Budzik dzwoni o 5:30. Siadam na łóżku, przecieram zaspane oczy i rozglądam się dookoła. Spokój i cisza. Przez zasłonięte kotary wpada niewiele światła, widać jednak że na zewnątrz już świta. Wschód słońca w Ostravie tego dnia to 5:29. Jeśli to prawda że kury budzą się zawsze o wschodzie słońca to można powiedzieć że my wstajemy razem z nimi. Nadstawiam uszu, by uchwycić to, co najważniejsze - nie pada. Uff. Czuję, że jesteśmy na tripie. Przez rok można zapomnieć jakie to uczucie. Jestem niewyspany, wokół łóżka leży mnóstwo bagaży, które muszę ponownie spakować do mikroskopijnego bagażnika, przed nami mnóstwo kilometrów a z tyłu głowy wciąż kołata myśl, że samochód na pewno się prędzej czy później zepsuje. Coś wspaniałego:)
Ula boi się zostawić Kukuncia samego w niezamkniętym pokoju a mamy tylko jeden komplet kluczy. Trzeba się więc jakoś zgrać i zsynchronizować. Zamykamy drzwi i ja noszę i upycham w bagażniku klamoty a Ula idzie do łazienki na przedpokoju. Znów wydaje mi się to dziwne, żeby ktokolwiek chciał Kukuncia uprowadzić. Zwłaszcza o 5:30 z hotelu w Ostravie. Nawet jeśli, to mam pewne podejrzenia, że po kilku dniach oddałby go, przeprosiłby i udałby się na leczenie psychiatryczne. Staram się jednak nie polemizować z tą opinią zbyt długo.
Na zewnątrz jest rześko ale pogodnie. Lekki wiatr przegania ostatnie chmury. Nasz samochodzik stoi, jak stał, po drugiej stronie ulicy. Nikt go nie zdemolował, nikt w nim nie zamieszkał ani nikt nie napisał na nim sprayem żadnego czeskiego słówka, które po lokalnemu brzmiało by pewnie groźnie a po naszemu śmiesznie do rozpuku. Spokój i cisza. Próbuję otworzyć drzwi. Znów zacięte. Jakoś mnie to nie dziwi. Wchodzę od strony pasażera, zdejmuję boczek, grzebie ręką po omacku aż coś przeskakuje i drzwi się otwierają. Muszę kiedyś przyjrzeć się temu problemowi dogłębnie bo tak być nie może. Układam wszystko na nowo w bagażniku i wracam pospiesznie żeby otworzyć Uli drzwi do pokoju. Biorę drugą porcję toreb a Ula ubiera Kukuncia. Wyjątkowo szybko i sprawnie udaje nam się opuścić hotel. Jest 6:30.
Nie próbuję nawet naprawiać wiatraków chłodnicy. Istnieje pewne ryzyko, że i tak nie udało by mi się tego zrobić. Wolę więc wykorzystać wczesną porę do przemknięcia przez Czechy, zanim stworzą się gdzieś korki. Ostrava jest jeszcze zupełnie pusta. Ulice wciąż są mokre po nocy ale pogoda zapowiada się niezła. Na najbliższej stacji planujemy kupić winietę. Przejeżdżamy przez całe miasto, aż do autostrady, nie napotykając jednak żadnej. Trzeba wracać i kluczyć. Trafiamy na jakąś niebieską, pełną cyganów. Tutaj nawet ja bym Kukuncia nie zostawił samego. Nawet w zamkniętym samochodzie. Stacja na szczęście oferuje winietki. Można jechać. Ruszam pospiesznie i odkrywam ze zgrozą że autem szarpie o wiele bardziej niż dnia poprzedniego. Rewelacja. Przegazowuję go kilka razy i sytuacja trochę się poprawia. Jak echo wraca jednak myśl:
- Wrócimy na lawecie.
Odpędzam ją jednak i wjeżdżamy na autostradę. Zgodnie z przypuszczeniami, jak to w Czechach, co chwile jest remont i zwężenie drogi. Jest jednak wyjątkowo pusto i przejeżdżamy cały czeski odcinek bez najmniejszych problemów. Ula z Kukunciem odsypiają noc, ja cieszę się z chwili spokoju i delektuję się uciekającymi kilometrami. Na granicy robimy postój na toaletę i kupno winietki
Idąc chodnikiem, w stronę budynku z winietami. zauważam jadącą czerwoną 205'tke Gada. Wybiegam na ulicę, macham rękami i krzyczę ale nikt mnie nie zauważa. Zaraz za nimi widzę Janusza w Audi. Marecki, na siedzeniu pasażera spojrzał na mnie ale również nie zareagował. Muszą być niewyspani albo pili w nocy coś kiepskiej jakości. Okazuje się więc że niespodziewanie byliśmy jednak przez chwilę na czele peletonu. No cóż, może jeszcze ich dogonimy po śniadaniu.
Kukuncio zażyczył sobie bajgla z czekoladą, którego potem nie chciał jeść. Rozkruszył go i rozjeździł samochodzikiem. To, co z niego zostało, dostałem ja. Ula się cieszy bo zamówiliśmy herbatę i tosty a w planach ma wykonanie telefonu do Wróbli
Zostawiam ją z Kukunciem i Pauliną na telefonie i idę do toalety. Akurat trafiam na wycieczkę z Polski. Wszyscy hałaśliwie komentują fakt konieczności uiszczenia opłaty. 50 centów. Wychodząc wrzucają brudne chusteczki do suszarki do rąk:
Zastanawiam się czasem czy Ci wszyscy nasi nacjonaliści, głoszący wyższość narodu polskiego nad wszystkimi innymi, zwłaszcza uchodźcami każdego typu, byli kiedyś z innymi polakami na zagranicznej wycieczce. Powinni się wybrać. Mogło by to wprowadzić powiew świeżości w ich myśleniu.
Na zewnątrz Kukuncio hipka i broi. Ula chce zrobić zakupy więc ja postanawiam mu pokazać kabinę telefoniczną. U nas takich już chyba nie ma a dobrze by było żeby umiał rozpoznawać takie obiekty.
Z początku jestem dumny ze swojego pomysłu na spędzenie czasu. Po 10min przychodzi jednak znużenie a po 15 odkrywam że odciągnięcie go od tej kabiny będzie nie lada wyczynem. Ula wraca z zapasami na drogę, cyka kilka fotek z Kukunciem w budce i zaczyna się awantura wyciągania go stamtąd i wciągania do samochodu.
Po drugiej stronie granicy ruch robi się spory. Zaczynam nieco niepokoić się o te niesprawne wiatraki. Nie wiem co sobie myślałem i jak bardzo zaklinałem rzeczywistość ale czasem od prawdy nie da się uciec. Poysdorf. Koszmar kierowcy udającego się na południe Europy przez Austrię:
Korek na 2km. Na szczęście dla nas jest z górki. Gaszę silnik i toczymy się na luzie. W panującej ciszy słyszę straszne churgotanie. Podejrzewam że łożysko w prawym kole się rozsypuje.
- Co to może być? - pyta Ula
- Nie wiem ale na pewno nic groźnego - odpowiadam, samemu wmawiając sobie to samo.
Za Wiedniem, na stacji, miał czekać na nas Gad. Zanim tam jednak dotarliśmy to już odjechał. Tankuję v-power racing żeby sprawdzić czy jakość paliwa ma jakiś wpływ na kulturę pracy silnika. Nie ma żadnego. Zapłaciłem tylko dużo eurosów więcej. Robimy postój na bułkę, krótki odpoczynek oraz synchronizację z resztą ekipy. Kukuncio uczy się być pomocny:
Odkrywam że urwało się jedno mocowanie grilla. Przód samochodu wygląda pokracznie.
- Ten samochód rozpada się na moich oczach - myślę sobie - wrócimy na lawecie.
Kilka telefonów i dowiadujemy się że Helter z Bananowcem są jakieś 150km za nami. Tradycyjnie, jadąc z Helterem przez Czechy, zostali zhaltowani przez policję i zapłacili mandat. Rafał z Józkiem dopiero co wyjechali z Polski. Cejot zaginął.
Dalsza część podróży upłynęła bardzo spokojnie. Ula drzemała a ja jechałem z oczami na zapałkach. Gad utrzymywał stabilną przewagę nad nami a Bananowce taką sama do nas stratę. Aż do samych Włoch minęliśmy bardzo dużo samochodów na polskich numerach. Połowa z nich na krakowskich, 1/3 na śląskich, do tego kilka z warszawy. Proporcje dokładnie takie same jak na naszym tripie. Nie wiem co jest nie tak z resztą naszego kraju.
Dojeżdżając do Wenecji Ula odkryła że nie ma jednak na telefonie żadnej mapy a roamingu nie umie włączyć. Wyszukując camping, parę miesięcy wcześniej, przeglądałem kilka razy mapę Wenecji. Okazuje się że w kryzysowej sytuacji człowiek potrafi sobie bardzo dużo przypomnieć. Trafiamy tam bez problemu pomimo braku nawigacji.
Ula nas melduje, ja jadę rozkładać namiot. Gady z Januszami idą, z uśmiechem na ustach, w przeciwnym kierunku. Machają do mnie, ja się zatrzymuję.
- Jedziemy autobusem do Wenecji, nie będziemy na was czekać, do zobaczenia wieczorem
- My tylko wyrzucimy namiot z bagażnika i też się tam wybieramy - krzyczę tylko za nimi bo już się oddalili o kilka metrów.
Rozkładamy pospiesznie namiot:
i jedziemy autobusem numer 5 do centrum
Po Gadach i Januszach nie ma śladu. Poszli już na plac św. Marka. Nie ma szans ich odnaleźć. Dzwonią za to Bananowce, są już na campingu. Umawiamy się, że będziemy na nich czekać przy pętli autobusowej i zamawiamy pizzę.
Kukuncio nie usiedzi spokojnie przy pustym stole więc zostawiam Ulę w restauracji a my idziemy na spacer po okolicy. Jest ładnie. Byliśmy w Wenecji już mnóstwo razy. Ula mówi że już jej się tam nie chce jeździć. Mi się tam wciąż podoba. Zwłaszcza o tej porze roku, gdy jest ciepło ale jeszcze nie tak tłoczno.
Po kwadransie wracamy na pierwszy włoski obiad na tym tripie. Ula z Kukunciem starają się być w miarę oryginalni. Ja jednak jestem prostakiem. Nie silę się na oryginalność. Zamawiam od razu pizzę. Od teraz będzie to mój codzienny posiłek przez najbliższe dwa tygodnie
Po posiłku, nie bez pewnych problemów:
ale jednak zmierzamy w stronę dworca:
Gdzie spotykamy się w końcu z Bananowcami oraz Helterami
- Żółwik!
Na prawdę miło ich widzieć. Bananowce są chyba jedyną tripową ekipą, której tak autentycznie i szczerze zależy na tym by trzymać się razem. Nie rozpierzchają się, troszczą o innych. Doceniamy to.
Trochę na oślep, jak to w galimatiasie weneckich uliczek i zakamarków:
Udajemy się, po słabym już śladzie Gadów i Januszów, w stronę placu św. Marka
Helter początkowo próbuje czytać mapę
Szybko jednak rezygnuje. Gdyby nie wszechobecne strzałki, kierujące czy to na plac św. Marka, czy na Rialto lub Akademię, nie dałoby się w tym mieście odnaleźć. Przy okazji Helter zauważa że jedna z wież jest przekrzywiona.
- To już druga krzywa wieża, jaką dzisiaj widzę. Poprzednia była rano w Ząbkowicach Śląskich. Leżał tam jeszcze śnieg.
Udaje nam się w końcu dotrzeć najpierw w okolice Akademii, gdzie z mostu podziwiam panoramę miasta w zachodzącym słońcu
a w końcu i na główny plac miasta.
Jak na Wenecję, jest wyjątkowo pusto i przyjemnie. Nie śmierdzi też ani nie ma nigdzie podtopień. Wszyscy są z tego powodu zadowoleni
Kukuncio wydaje się mieć pomysł zarówno na zapach jak i podtopienie i przyjmuje pozycję zwiastującą kupe:
Na szczęście musiał zjeść coś nie tak łatwo strawnego i jeszcze w tej chwili nie zrealizował swoich planów. Bananowce i z tego wydają się cieszyć
Oni generalnie są bardzo pogodni i zadowoleni. Tutaj Bananowiec z kolumną w plecaku:
Robimy jeszcze kilka fotek w standardowych miejscówkach:
po czym udajemy się na szukanie pożywienia. Przy samym placu wszystko jest horrendalnie drogie. Kluczymy więc po bocznych uliczkach, robiąc się coraz bardziej głodni. W końcu znajdujemy taki placyk:
Z takim stolikiem:
Większość je pizzę, Kukuncio dostaje paczkę paluszków a ja piję pierwszego na tym wyjeździe Spritza. Jest wakacyjnie i miło chociaż robi się coraz chłodniej. Nikt nie ma specjalnej ochoty spacerować z powrotem, 2h na dworzec autobusowy. Idziemy więc na przystań tramwaju wodnego. Bananowcowi marzy się przepłynięcie przez Canale Grande. Bilet nie jest tani ale czego się nie robi dla spełnienia marzeń. Wchodzimy na pokład, kupujemy bilety i siadamy. Kukuncio początkowo trochę broi ale szybko jednak zasypia, ululany kołysaniem wodnej jednostki.
Patrząc za okno, jestem trochę zaniepokojony. Mijana okolica nie wygląda wcale jak Canale Grande. Łódź płynie jakby w przeciwnym kierunku. Mijamy jakieś wysepki, jest ciemno a na koniec krajobraz zasłaniają jakieś magazyny i zaplecza portu.
- Aleśmy się dali wychujać - mówi Bananowiec, wracając z aparatem i smutną miną z zewnętrznego pokładu po środka - ten statek płynie w odwrotnym kierunku, inną drogą, na około!
W końcu, wszyscy już śpiący, docieramy na dworzec. Na nasz przystanek przybywa autobus bez numeru
ale dzięki temu mało kto do niego wsiada. Ryzykujemy i zajmujemy sobie dobre miejsca
Gdy docieramy na camping, trwa tam już impreza. Jest już Rafał ze Sławkiem i Józek z Olgą. Cejot wciąż uznawany jest za zaginionego:
- Zastanawialiśmy się jakiego bezpiecznika awaria u Cejota mogła spowodować 10h opóźnienia - mówi wesoło Gad - doszliśmy do wniosku że jedyna możliwość to taka, że .... - tutaj wykrzykują to już chóralnie z Januszem i Martyną - był to bezpiecznik od nawigacji!
Ewidentnie dopisuje im humor. Janusz jest też wyjątkowo giętki, stukają się butelkami, rozchlapują piwo. Z tyłu, za nimi, widzę Mareckiego. Wszystko jasne. Picie razem z Mareckim jest zawsze nieroztropne:)
- Ej Fox, myśleliśmy trochę o twoim samochodzie i tym, co się z nim dzieje - mówią rozbawieni - Jeśli się zastanawiasz czy ten samochód dojedzie na Sycylię to ja cię uspokoję w tych dywagacjach - On nie dojedzie! hahaha
Będąc już w temacie niedojechania, wykonuję telefon do Cejota. Jest koło Grazu. 430km od Wenecji.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę, wykąpaliśmy się w najbardziej luksusowych łazienkach, jakie kiedykolwiek spotkałem na jakimkolwiek campingu i położyliśmy się spać.
Po kolejnych 4h przychodzi sms od Cejota
- Mam 300km do Wenecji, chce mi się spać, jadę coraz wolniej, chyba się zatrzymam tu gdzieś na nocleg.
Wygląda na to że przejechał 130km w 4h albo ja coś źle liczę. Dobrze że jadąc takim tempem nic go nie staranowało na autostradzie. Przyda mu się trochę snu. Jak nam wszystkim. Zamykam oczy.