Re: Trip 2017 - Włochy południowe i Sycylia
: 28 maja ndz, 2017 2:31 pm
Dzień 2 : Venezia - Gubbio - Asyż - Campeggio il Falcone, Todi - 460km
Tej nocy, nie da się ukryć, dał nam się ze znaki ziąb. Może nie taki prze okrutny ale jednak dość mocno odczuwalny. Wydaje mi się nawet, że to nie przez to, że było tej nocy ok 8-9 stopni odczuwaliśmy ten dyskomfort a fakt, że obie dmuchane karimaty, jakimi dysponowaliśmy, okazały się być przebite. Jedna wyglądała na napompowaną tylko do czasu, gdy ktoś się na nie niej położył. Druga dawała złudzenie solidności przez pierwsze 2-3min po czym powoli, sprytnie i ukradkiem, bez syczenia, opuszczała człowieka na zimny żwir kempingu. Efekt był taki, że nad ranem czułem się jakby ktoś położył mnie na tafli lodu. Ostatni raz czułem się tak bowiem, gdy przewróciłem się jeżdżąc na łyżwach. Wtedy też byłem zwinięty w kłębek. Nie chciałem żeby ktoś nadjeżdżający z tyłu uciął mi ręce albo głowę łyżwami. Tym razem szukałem po prostu ciepła. Wszystko co złe, tak samo jak to dobre, jednak szybko się kończy i wraz z pierwszymi promieniami słońca nasz namiot zaczął się nagrzewać a my się od-hibernowaliśmy. Kukuncio o dziwo nie dawał się we znaki ten nocy więc wstaliśmy umiarkowanie rześcy i gotowi na nowe wyzwania.
Takie jak np pierwsze na tym wyjeździe złożenie namiotu. Kukuncio palił się do tej roboty więc, w nagrodę za dobre zachowanie, zleciliśmy to zadanie jemu:
Tłumacząc mu, co ma zrobić, widzieliśmy że robi inteligentną minę i przytakuje na każde pytanie czy zrozumiał. Potem wziął wszystko, rozwlókł po kempingu i podeptał. Nadmienię tu tylko, jakby miały być z tego jakieś nieporozumienia, że nie takie dostał instrukcje.
Ula w tym czasie poszła kupić tylko kilka drobiazgów, brakujących na śniadanie. Nie zdziwiłem się ani trochę, gdy wróciła objuczona zakupami.
Ja tego dnia miałem mocne postanowienie naprawienia samochodu. Jako że ciążyły na mnie również, narzucone przez samego siebie, obowiązki kronikarskie, zrobiłem wcześniej szybki rekonesans sytuacji.
Helter, kilka namiotów obok, wyglądał na równie pogiętego mrozem jak my:
Zwróciłem uwagę że koło namiotu, na linkach, wywieszone miał ogromne ilości prania. Przeszło mi przez myśl że pomimo montażu w samochodzie klimy, poci się wyjątkowo intensywnie podczas jazdy. Potem spostrzegłem, że te wszystkie rzeczy pasują bardziej do dwóch samochodów i kampera w tle. Wygląda więc na to że to nie było jego.
Ania tego poranka nie była skora ani do pozowania ani do rozmów
- Fox, nie teraz....
Zrozumiałem przekaz, zniechęciłem do dalszego obchodu i zabrałem się za naprawę samochodu. Na pierwszy ogień poszły wiatraki. Udało mi się dość szybko zlokalizować urwany kabel doprowadzający masę. Założyłem radośnie nowe kabel-oczko, przykręciłem go na miejsce i jak można się było spodziewać niczego to nie zmieniło. Jak nie było wiatru tak nie było dalej. Szybka podmianka przekaźnika, przez który są one u mnie podpięte też niczego nie zmieniła. Trzeba było pruć wtyczkę, zabezpieczoną milionami okrążeń taśmy izolacyjnej. Tutaj na szczęście udało się odkryć przyczynę usterki. Wtyczka się rozpięła i jeden z jej pinów przesunął się zbyt głęboko by mógł stykać się z drugą jej częścią.
- Działa - wykrzyknąłem radośnie, gdy naciskając przycisk od ręcznego ich włączania usłyszałem miły dla ucha szum powietrza.
- Coś się zepsuło - pomyślałem chwilę później, gdy odpalając samochód odkryłem że nie ma zupełnie biegu jałowego. Od razu gasł - No niech by go...
Józek, który w międzyczasie zainteresował się wydarzeniem, odpiął silniczek krokowy i samochód zaczął utrzymywać obroty. Już brali się z Januszem za zrobienie zamiennika z rury i trytytki gdy ja odkryłem że w bagażniku mam zapasowy. Padały co prawda niewybredne komentarza odnośnie jego jakości i wątpliwej historii ale jednak załatwił sprawę. Można było się zbierać. Jeszcze ostatnie karmienie Kukuncia:
I zebraliśmy się pod recepcją, celem wymeldowania.
Gad miał jechać dalej jako pierwszy. Wszyscy więc tak zaparkowali wokół niego, że nie mógł wyjechać w żadną stronę. Jako że ja przyjechałem ostatni i wszyscy na nas czekali to postanowiłem jeszcze iść umyć ręce. Mimo wszystko nie było niesnasek. Ktoś przypomniał sobie że musi rozdać i poprzyczepiać magnesy, Olga prezentowała ostatni getrowy krzyk mody dziecięcej
a włosi w prawym górnym rogu, pomimo panującego ukropu (jak na nasze warunki) ubrali się w płaszcze i kurtki
W końcu udało nam się wyjechać. Gad jechał z nawigacją więc na pobliskim skrzyżowaniu zatrzymaliśmy się na jakiś czas na jego środku, czekając aż zdecyduje czy jedziemy prosto czy może z prawego pasa skręcimy w lewo. Korzystając z kolejnego opóźnienia i tego że wszyscy chcieli jak najszybciej stamtąd wyjechać zaproponowałem postój na stacji, argumentując to kompletnym brakiem paliwa. Dzień wcześniej, chcąc za wszelką cenę dogonić Gada, by razem zwiedzić Wenecję, omijałem wszystkie stacje. Decyzja wydawała się być dość sensowna. Dzięki jej podjęciu, jak wiadomo, ani nie spotkałem Gada w Wenecji ani nie miałem paliwa. Zjechaliśmy więc na rondzie na pobliską stację. Była dość nowoczesna jak na włoskie warunki bo miała sklep. Korzystając więc z tego że szybko udało mi się zatankować i wszyscy byli w mig gotowi do dalszej drogi, Józek poszedł na kawę a dziewczyny do toalety. Sumaryczne opóźnienie sięgało już godziny więc zamiast autostrady wybraliśmy wąską drogę przez wysoko zurbanizowany obszar. O dziwo jechało się dość sprawnie. Gad, prowadząc peleton i będąc przekonanym że z Włoch nie przychodzą mandaty, ignorował wszystkie ograniczenia. Po kilku kilometrach, jak można się było spodziewać, zgubiliśmy Rafała. Zgubił się też Józek, który postanowił nie tankować ze wszystkimi tylko 30km dalej, bez ostrzeżenia. Pruliśmy więc za Gadem, w coraz mniejszym gronie. Nasz peżot wyjątkowo sprawnie tego poranka się przemieszczał więc wyprzedzaliśmy samochód za samochodem. Naliczyłem około 30 wyprzedzonych pojazdów na niewielkim odcinku. Wykrzesaliśmy wszystkie siły z naszych 150 koni mechanicznych, silnik Gada też wył na wysokich obrotach gdy mijaliśmy kolejne samochody. Mogło by się wydawać że jesteśmy królami szosy i nikt nas nie dogoni gdyby nie to, że w lusterku, na zderzaku, ciągle widziałem Heltera w jego 60 konnym dizlu. Czasem miałem wrażenie że go blokujemy i że on mógłby wyprzedzić, za jednym zamachem, jeszcze kilka samochodów.
W końcu mieliśmy przemieścić się na drogę o innym numerze więc zrobiliśmy postój by dać szansę Rafałowi na znalezienie się, na siku i zakupy na pobliskiej stacji benzynowej. Nikt chyba nie był zaskoczony gdy stacją okazała się być zamknięta i nie dysponować toaletą. Wysikaliśmy się więc za opuszczoną budą z której ktoś potem wyszedł.
Na wszystkich zdjęciach, które w tym miejscu zrobiłem, Sławek zgięty jest w pół.
Jak widać jest to pozycja, w której można wykonywać wiele czynności, łącznie z siedzeniem w aucie. Jakby kogoś miało poszczyknąć i miał by wybór to chyba najlepiej w takiej.
Martyna, pomimo ciąży i podróży w spiekocie była w wyjątkowo dobrej formie. Wydaje się że w każdej chwili mogłaby zaprezentować nawet moonwalk. Ja byłem pełen podziwu.
Skoro był już z nami Rafał to można było odjechać z piskiem opon i zgubić go znowu po 500 metrach.
Wjechaliśmy na starą rzymiankę czyli szybką drogę ekspresową, która choć bezpłatna miała oferować porównywalny do autostrady komfort podróżowania. Były więc na niej dziury na dziurach i ograniczenie do 70. Zignorowaliśmy standardowo jedno i drugie. Efekt był taki, że po kilkuset kilometrach wybojów, przejechanych z pierwszą prędkością kosmiczną, wypadły mi z konsoli nawiewy oraz urwało się jedno mocowanie licznika. Wszystko trzeszczało i piszczało.
- To auto się rozpada na moich oczach - powtarzałem co rusz - wrócimy na lawecie
To, czego nie można tej drodze odmówić to na pewno widoki. Miejscami było wyjątkowo malowniczo:
Potem zaczęła się kraina tuneli
i kolejnych pagórków o miłych dla, męskiego zwłaszcza oka, krągłościach
Helter, oprócz tego że świetnie prowadzi samochód to uwielbia też ptaki. Jednego nawet podwiózł kawałek by pomóc mu w migracji na południe:
W końcu dotarliśmy do Gubbio. Miała tam do nas dołączyć MiniMonia z Jarkiem. Osoby, które były lub czytały relacje z Albanii na pewno MiniMonię kojarzą. Niektórzy wiedzą o niej więcej, inni mniej, wszyscy zgadzają się natomiast w tym, że jest superowa. Gdy poznała Jarka, nikt nie przypuszczał że i on okaże się być w tym samym stylu i na takim samym wysokim poziomie. Dobrali się jednak jak w korcu maku i to, co dla nas najważniejsze, postanowili przejechać z nami kawałek tripa. My dotarliśmy na miejsce 10 min przed nimi. Gdy do nich zadzwoniliśmy, już dojeżdżali do parkingu. Ustaliliśmy więc że fajnie byłoby na nich poczekać. Wszyscy więc się rozpierzchli a my zostaliśmy sami. Po kilku minutach przyjechali czyściutką i błyszczącą Mikrą. Radości nie byłoby końca gdyby nie to, że musieliśmy wszystkich znaleźć, mieliśmy opóźnienie a Gad zarządził zbiórkę na powrót dosłownie za chwile. Ruszyliśmy więc na miasto:
Telefon do Gada wystarczył by dowiedzieć się, że każdy poszedł w inną stronę i nikt nie wie co robią pozostali. W końcu udało nam się, po wielu perypetiach, spotkać wszyscy razem w jednym lokalu na takiej oto stromej uliczce:
Wreszcie odpoczynek. Włochy, jako cywilizowany kraj na poziomie, zezwala na spożywanie trunków alkoholowych w umiarkowanych ilościach nawet kierowcom. Korzystamy więc z tego przywileju:
(Włosi chyba nie często piją piwo. Nasza grupa wyczerpała szybko zapas kufli i Ula dostała napój w karafce)
Osoba obeznana z tematem zauważy na pewno, że dwie z trzech osób na zdjęciach nie prowadziły i że mój dobór zdjęć do postawionej tezy alkoholowej miał charakter dość swobodny. Niech i tak będzie. Ja wypijam kolejnego na tym wyjeździe Spritza. Tym razem kilka osób się zainteresowało tym napojem i pojawili się pierwsi naśladowcy. W międzyczasie przyszła wiadomość od Rafała, że po tym jak zgubił się na jednym ze skrzyżowań, odnalazł się w San Marino. Od Cejota nie przyszła żadna wiadomość więc uznaliśmy go po prostu za dalej zaginionego.
Najedzeni zrobiliśmy jeszcze szybką rundkę po miasteczku. Jarkowi Kukuncio nie dość że nie przeszkadzał to jeszcze pasował kolorystycznie do butów. Z tyłu Ula z MiniMonią naradzają się, którą nogą następnie ruszyć, by wyglądało że idą równo, krok w krok:
Jarek objaśnił mi że takie oto kółka, przykute do ściany, służyły onegdaj do parkowania koni:
Na ulicy, po której Kukuncio biegł w dół, ja kupiłem zapas salami
po czym udaliśmy się na kolejny przystanek podróży.
Asyż. Mekka Chrześcijan. Tłumy ludzi, wczłapujący po schodach umęczeni, wtaczane na górę wózki inwalidzkie. Każdy chce, by coś na niego skapnęło z nie do końca wiadomo czego. Po bokach sklepy z plastikowymi dewocjonaliami, które choć sprawiające wrażenie nic nie wartego barachła, nabierają magicznej mocy po usłyszeniu słowa-klucz:
- to poświęcone
- uuuu poważna sprawa.
Przy katedrze jest punkt kontrolny
, sprawdzane są plecaki, obmacywane są osoby. Mając dziecko na rękach można przejść bez kontroli. Strażnik macha ręką żeby wchodzić. Przechodzę jako pierwszy, Kukuncio wraca jednak na drugą stronę i dzięki temu bez kontroli przechodzi kilka kolejnych osób. Każde z tym samym dzieckiem na rękach. Przypomina mi się poziom bezpieczeństwa w naszej krakowskiej Tauron Arenie. Kiedyś, idąc na pokaz motocyklowy, miałem w plecaku sok w kartonie i scyzoryk wielofunkcyjny. Ochroniarz kazał mi wyrzucić karton.
W środku tłumy:
W katedrze trwa msza. Większość twarzy ma polskie rysy, niespecjalnie rozumiejące o czym mówi ksiądz. Większość wygląda na znudzonych. Obok ławek, w kierunku podziemi, sunie sznur ludzi chcących oglądnąć grób Franciszka. Idziemy i my.
Nie zostajemy długo bo raz że tłum napiera a dwa że Kukuncio robi awanturę. W górnym kościele Helter ogląda freski a Kukuncio maszynę budowlaną, ustawioną w kącie. Wychodzimy na zewnątrz:
W całym mieście jest jak na festynie. Kuglarze, sztukmistrze, artyści. Być może też kieszonkowcy i rabusie.
Na jednym z placów stawiana jest okazała scena i widownia z desek. Kukunciowi, najedzonemu owocami
udziela nastrój zabawy i figlowania:
Na kolejnym placu, przed kościołem po drugiej stronie miasta, rozstawiona stoi karuzela. Kukuncio koniecznie chce się przejechać. Obiecuje być grzeczny. Szybko okazuje się jednak że, o zgrozo, wszystkie samochodziki są zajęte. Nie ma rady, musi kręcić się w karocy. Ula już podejrzewa jak to się skończy
Lamentem:
Zostawiam tym razem Ule z zadaniem uspokojenia go. Sam już powoli nie daję rady. Dla odpoczynku umysłowego i psychicznego podchodzę do reszty:
Mówią że Koreanka, siedząca obok, rusza się jak robot z serialu Alternatywy 4. Nie mam okazji tego zweryfikować. Sama nie chce się ruszyć, gdy na nią patrzę, a szturchać mi jej chyba jednak nie wypada. Co jeśli jednak okaże się nie być robotem?
Idę w stronę murku i wyglądam na przepaść
Niesamowite jak tu mogło by być sielsko i spokojnie gdyby nie tej cały rejwach dookoła.
W końcu schodzimy w stronę samochodów, w powietrzu unosi się dym z grilla
Kilka mijanych posiadłości ma spore możliwości garażowe
Zjeżdżamy na dół, gdzie skutecznie się gubimy. Słyszymy się na radiu ale nie mamy pojęcia gdzie kto jest i jak się moglibyśmy spotkać. Jedziemy więc na kemping osobno.
Jako to czasem bywa na naszych tripach, jakimś zrządzeniem losu, spotykamy się gdzieś nagle, bez uprzedzenia i planowania, prawie wszyscy w jednym miejscu. Tak było i teraz, koło Todi.
Gad i Janusz są już co prawda na kempingu ale my po drodze łapiemy najpierw zagubioną ekipę z Asyżu a potem Józka i Rafała, którzy wracają z objazdu przez San Marino. Brakuje tylko Cejota.
Na kempingu czeka na nas niecodzienna wiadomość:
- Dzwonił Cejot, wpadł do rowu - z poważną miną przekazuje nam tą wiadomość Gad.
- E no bez jaj, prima aprilis już był - mówi Bananowiec
- Serio mówię, dzwonił przed chwilą że Google go prowadziło jakąś drogą szutrową przez góry i stoczył się do rowu.
To by po części tłumaczyło to, że jedzie od tylu godzin a wciąż go nie ma - myślę sobie patrząc na zegarek - jedzie tu już z 50h
- Gdzie on teraz jest? - pytam
- On sam nie wie
- Jak to nie wie? Przecież skoro jechał za Google to chyba ma nawigacje.
- Mówi że tam gdzie wypadł, nie ma zasięgu. Wyszedł z auta i szedł na piechotę do miejsca, z którego da się zadzwonić
- A trafi z powrotem do samochodu w ogóle teraz? Noc jest
Nikt nie potrafił odpowiedzieć na wszystkie pytania. Gdy już zaczynał się formować oddział ratunkowy to przyszły lepsze wiadomości
- Cejot znów dzwonił - mówi Gad - podłożył pod koła jakieś kamienie i wyjechał.
Hurra!!!
Zaraz tu będzie. Pytał czemu wybraliśmy kemping na który trzeba jechać terenówką.
- ???
- Był bardzo zdziwiony jak mu powiedziałem że dojechaliśmy tu normalną, asfaltową drogą.
W końcu Cejot dotarł na miejsce. Kilka lat się nie widzieliśmy ale to na prawdę był on:
Można było świętować
Zjedliśmy w całości kupione przeze mnie salami i przepiliśmy lokalnym winem. Potem przeczytałem że na salami był napis żeby go obrać bo "jelito jest niejadalne". Mimo wszystko nikomu nie zaszkodziło. Siedząc z Gadem w aucie, żartując i pijąc, usłyszałem od niego:
- Weź no zaświeć długimi, ktoś tam idzie:
- hahahah
Było na prawdę miło i beztrosko. Bawiliśmy się wyśmienicie przez całe pół godziny, po upływie których jakiś gość z przyczepy kempingowej wyszedł, powiedział że jest cisza nocna i żebyśmy się zamknęli. Poszedłem spać.
Tej nocy, nie da się ukryć, dał nam się ze znaki ziąb. Może nie taki prze okrutny ale jednak dość mocno odczuwalny. Wydaje mi się nawet, że to nie przez to, że było tej nocy ok 8-9 stopni odczuwaliśmy ten dyskomfort a fakt, że obie dmuchane karimaty, jakimi dysponowaliśmy, okazały się być przebite. Jedna wyglądała na napompowaną tylko do czasu, gdy ktoś się na nie niej położył. Druga dawała złudzenie solidności przez pierwsze 2-3min po czym powoli, sprytnie i ukradkiem, bez syczenia, opuszczała człowieka na zimny żwir kempingu. Efekt był taki, że nad ranem czułem się jakby ktoś położył mnie na tafli lodu. Ostatni raz czułem się tak bowiem, gdy przewróciłem się jeżdżąc na łyżwach. Wtedy też byłem zwinięty w kłębek. Nie chciałem żeby ktoś nadjeżdżający z tyłu uciął mi ręce albo głowę łyżwami. Tym razem szukałem po prostu ciepła. Wszystko co złe, tak samo jak to dobre, jednak szybko się kończy i wraz z pierwszymi promieniami słońca nasz namiot zaczął się nagrzewać a my się od-hibernowaliśmy. Kukuncio o dziwo nie dawał się we znaki ten nocy więc wstaliśmy umiarkowanie rześcy i gotowi na nowe wyzwania.
Takie jak np pierwsze na tym wyjeździe złożenie namiotu. Kukuncio palił się do tej roboty więc, w nagrodę za dobre zachowanie, zleciliśmy to zadanie jemu:
Tłumacząc mu, co ma zrobić, widzieliśmy że robi inteligentną minę i przytakuje na każde pytanie czy zrozumiał. Potem wziął wszystko, rozwlókł po kempingu i podeptał. Nadmienię tu tylko, jakby miały być z tego jakieś nieporozumienia, że nie takie dostał instrukcje.
Ula w tym czasie poszła kupić tylko kilka drobiazgów, brakujących na śniadanie. Nie zdziwiłem się ani trochę, gdy wróciła objuczona zakupami.
Ja tego dnia miałem mocne postanowienie naprawienia samochodu. Jako że ciążyły na mnie również, narzucone przez samego siebie, obowiązki kronikarskie, zrobiłem wcześniej szybki rekonesans sytuacji.
Helter, kilka namiotów obok, wyglądał na równie pogiętego mrozem jak my:
Zwróciłem uwagę że koło namiotu, na linkach, wywieszone miał ogromne ilości prania. Przeszło mi przez myśl że pomimo montażu w samochodzie klimy, poci się wyjątkowo intensywnie podczas jazdy. Potem spostrzegłem, że te wszystkie rzeczy pasują bardziej do dwóch samochodów i kampera w tle. Wygląda więc na to że to nie było jego.
Ania tego poranka nie była skora ani do pozowania ani do rozmów
- Fox, nie teraz....
Zrozumiałem przekaz, zniechęciłem do dalszego obchodu i zabrałem się za naprawę samochodu. Na pierwszy ogień poszły wiatraki. Udało mi się dość szybko zlokalizować urwany kabel doprowadzający masę. Założyłem radośnie nowe kabel-oczko, przykręciłem go na miejsce i jak można się było spodziewać niczego to nie zmieniło. Jak nie było wiatru tak nie było dalej. Szybka podmianka przekaźnika, przez który są one u mnie podpięte też niczego nie zmieniła. Trzeba było pruć wtyczkę, zabezpieczoną milionami okrążeń taśmy izolacyjnej. Tutaj na szczęście udało się odkryć przyczynę usterki. Wtyczka się rozpięła i jeden z jej pinów przesunął się zbyt głęboko by mógł stykać się z drugą jej częścią.
- Działa - wykrzyknąłem radośnie, gdy naciskając przycisk od ręcznego ich włączania usłyszałem miły dla ucha szum powietrza.
- Coś się zepsuło - pomyślałem chwilę później, gdy odpalając samochód odkryłem że nie ma zupełnie biegu jałowego. Od razu gasł - No niech by go...
Józek, który w międzyczasie zainteresował się wydarzeniem, odpiął silniczek krokowy i samochód zaczął utrzymywać obroty. Już brali się z Januszem za zrobienie zamiennika z rury i trytytki gdy ja odkryłem że w bagażniku mam zapasowy. Padały co prawda niewybredne komentarza odnośnie jego jakości i wątpliwej historii ale jednak załatwił sprawę. Można było się zbierać. Jeszcze ostatnie karmienie Kukuncia:
I zebraliśmy się pod recepcją, celem wymeldowania.
Gad miał jechać dalej jako pierwszy. Wszyscy więc tak zaparkowali wokół niego, że nie mógł wyjechać w żadną stronę. Jako że ja przyjechałem ostatni i wszyscy na nas czekali to postanowiłem jeszcze iść umyć ręce. Mimo wszystko nie było niesnasek. Ktoś przypomniał sobie że musi rozdać i poprzyczepiać magnesy, Olga prezentowała ostatni getrowy krzyk mody dziecięcej
a włosi w prawym górnym rogu, pomimo panującego ukropu (jak na nasze warunki) ubrali się w płaszcze i kurtki
W końcu udało nam się wyjechać. Gad jechał z nawigacją więc na pobliskim skrzyżowaniu zatrzymaliśmy się na jakiś czas na jego środku, czekając aż zdecyduje czy jedziemy prosto czy może z prawego pasa skręcimy w lewo. Korzystając z kolejnego opóźnienia i tego że wszyscy chcieli jak najszybciej stamtąd wyjechać zaproponowałem postój na stacji, argumentując to kompletnym brakiem paliwa. Dzień wcześniej, chcąc za wszelką cenę dogonić Gada, by razem zwiedzić Wenecję, omijałem wszystkie stacje. Decyzja wydawała się być dość sensowna. Dzięki jej podjęciu, jak wiadomo, ani nie spotkałem Gada w Wenecji ani nie miałem paliwa. Zjechaliśmy więc na rondzie na pobliską stację. Była dość nowoczesna jak na włoskie warunki bo miała sklep. Korzystając więc z tego że szybko udało mi się zatankować i wszyscy byli w mig gotowi do dalszej drogi, Józek poszedł na kawę a dziewczyny do toalety. Sumaryczne opóźnienie sięgało już godziny więc zamiast autostrady wybraliśmy wąską drogę przez wysoko zurbanizowany obszar. O dziwo jechało się dość sprawnie. Gad, prowadząc peleton i będąc przekonanym że z Włoch nie przychodzą mandaty, ignorował wszystkie ograniczenia. Po kilku kilometrach, jak można się było spodziewać, zgubiliśmy Rafała. Zgubił się też Józek, który postanowił nie tankować ze wszystkimi tylko 30km dalej, bez ostrzeżenia. Pruliśmy więc za Gadem, w coraz mniejszym gronie. Nasz peżot wyjątkowo sprawnie tego poranka się przemieszczał więc wyprzedzaliśmy samochód za samochodem. Naliczyłem około 30 wyprzedzonych pojazdów na niewielkim odcinku. Wykrzesaliśmy wszystkie siły z naszych 150 koni mechanicznych, silnik Gada też wył na wysokich obrotach gdy mijaliśmy kolejne samochody. Mogło by się wydawać że jesteśmy królami szosy i nikt nas nie dogoni gdyby nie to, że w lusterku, na zderzaku, ciągle widziałem Heltera w jego 60 konnym dizlu. Czasem miałem wrażenie że go blokujemy i że on mógłby wyprzedzić, za jednym zamachem, jeszcze kilka samochodów.
W końcu mieliśmy przemieścić się na drogę o innym numerze więc zrobiliśmy postój by dać szansę Rafałowi na znalezienie się, na siku i zakupy na pobliskiej stacji benzynowej. Nikt chyba nie był zaskoczony gdy stacją okazała się być zamknięta i nie dysponować toaletą. Wysikaliśmy się więc za opuszczoną budą z której ktoś potem wyszedł.
Na wszystkich zdjęciach, które w tym miejscu zrobiłem, Sławek zgięty jest w pół.
Jak widać jest to pozycja, w której można wykonywać wiele czynności, łącznie z siedzeniem w aucie. Jakby kogoś miało poszczyknąć i miał by wybór to chyba najlepiej w takiej.
Martyna, pomimo ciąży i podróży w spiekocie była w wyjątkowo dobrej formie. Wydaje się że w każdej chwili mogłaby zaprezentować nawet moonwalk. Ja byłem pełen podziwu.
Skoro był już z nami Rafał to można było odjechać z piskiem opon i zgubić go znowu po 500 metrach.
Wjechaliśmy na starą rzymiankę czyli szybką drogę ekspresową, która choć bezpłatna miała oferować porównywalny do autostrady komfort podróżowania. Były więc na niej dziury na dziurach i ograniczenie do 70. Zignorowaliśmy standardowo jedno i drugie. Efekt był taki, że po kilkuset kilometrach wybojów, przejechanych z pierwszą prędkością kosmiczną, wypadły mi z konsoli nawiewy oraz urwało się jedno mocowanie licznika. Wszystko trzeszczało i piszczało.
- To auto się rozpada na moich oczach - powtarzałem co rusz - wrócimy na lawecie
To, czego nie można tej drodze odmówić to na pewno widoki. Miejscami było wyjątkowo malowniczo:
Potem zaczęła się kraina tuneli
i kolejnych pagórków o miłych dla, męskiego zwłaszcza oka, krągłościach
Helter, oprócz tego że świetnie prowadzi samochód to uwielbia też ptaki. Jednego nawet podwiózł kawałek by pomóc mu w migracji na południe:
W końcu dotarliśmy do Gubbio. Miała tam do nas dołączyć MiniMonia z Jarkiem. Osoby, które były lub czytały relacje z Albanii na pewno MiniMonię kojarzą. Niektórzy wiedzą o niej więcej, inni mniej, wszyscy zgadzają się natomiast w tym, że jest superowa. Gdy poznała Jarka, nikt nie przypuszczał że i on okaże się być w tym samym stylu i na takim samym wysokim poziomie. Dobrali się jednak jak w korcu maku i to, co dla nas najważniejsze, postanowili przejechać z nami kawałek tripa. My dotarliśmy na miejsce 10 min przed nimi. Gdy do nich zadzwoniliśmy, już dojeżdżali do parkingu. Ustaliliśmy więc że fajnie byłoby na nich poczekać. Wszyscy więc się rozpierzchli a my zostaliśmy sami. Po kilku minutach przyjechali czyściutką i błyszczącą Mikrą. Radości nie byłoby końca gdyby nie to, że musieliśmy wszystkich znaleźć, mieliśmy opóźnienie a Gad zarządził zbiórkę na powrót dosłownie za chwile. Ruszyliśmy więc na miasto:
Telefon do Gada wystarczył by dowiedzieć się, że każdy poszedł w inną stronę i nikt nie wie co robią pozostali. W końcu udało nam się, po wielu perypetiach, spotkać wszyscy razem w jednym lokalu na takiej oto stromej uliczce:
Wreszcie odpoczynek. Włochy, jako cywilizowany kraj na poziomie, zezwala na spożywanie trunków alkoholowych w umiarkowanych ilościach nawet kierowcom. Korzystamy więc z tego przywileju:
(Włosi chyba nie często piją piwo. Nasza grupa wyczerpała szybko zapas kufli i Ula dostała napój w karafce)
Osoba obeznana z tematem zauważy na pewno, że dwie z trzech osób na zdjęciach nie prowadziły i że mój dobór zdjęć do postawionej tezy alkoholowej miał charakter dość swobodny. Niech i tak będzie. Ja wypijam kolejnego na tym wyjeździe Spritza. Tym razem kilka osób się zainteresowało tym napojem i pojawili się pierwsi naśladowcy. W międzyczasie przyszła wiadomość od Rafała, że po tym jak zgubił się na jednym ze skrzyżowań, odnalazł się w San Marino. Od Cejota nie przyszła żadna wiadomość więc uznaliśmy go po prostu za dalej zaginionego.
Najedzeni zrobiliśmy jeszcze szybką rundkę po miasteczku. Jarkowi Kukuncio nie dość że nie przeszkadzał to jeszcze pasował kolorystycznie do butów. Z tyłu Ula z MiniMonią naradzają się, którą nogą następnie ruszyć, by wyglądało że idą równo, krok w krok:
Jarek objaśnił mi że takie oto kółka, przykute do ściany, służyły onegdaj do parkowania koni:
Na ulicy, po której Kukuncio biegł w dół, ja kupiłem zapas salami
po czym udaliśmy się na kolejny przystanek podróży.
Asyż. Mekka Chrześcijan. Tłumy ludzi, wczłapujący po schodach umęczeni, wtaczane na górę wózki inwalidzkie. Każdy chce, by coś na niego skapnęło z nie do końca wiadomo czego. Po bokach sklepy z plastikowymi dewocjonaliami, które choć sprawiające wrażenie nic nie wartego barachła, nabierają magicznej mocy po usłyszeniu słowa-klucz:
- to poświęcone
- uuuu poważna sprawa.
Przy katedrze jest punkt kontrolny
, sprawdzane są plecaki, obmacywane są osoby. Mając dziecko na rękach można przejść bez kontroli. Strażnik macha ręką żeby wchodzić. Przechodzę jako pierwszy, Kukuncio wraca jednak na drugą stronę i dzięki temu bez kontroli przechodzi kilka kolejnych osób. Każde z tym samym dzieckiem na rękach. Przypomina mi się poziom bezpieczeństwa w naszej krakowskiej Tauron Arenie. Kiedyś, idąc na pokaz motocyklowy, miałem w plecaku sok w kartonie i scyzoryk wielofunkcyjny. Ochroniarz kazał mi wyrzucić karton.
W środku tłumy:
W katedrze trwa msza. Większość twarzy ma polskie rysy, niespecjalnie rozumiejące o czym mówi ksiądz. Większość wygląda na znudzonych. Obok ławek, w kierunku podziemi, sunie sznur ludzi chcących oglądnąć grób Franciszka. Idziemy i my.
Nie zostajemy długo bo raz że tłum napiera a dwa że Kukuncio robi awanturę. W górnym kościele Helter ogląda freski a Kukuncio maszynę budowlaną, ustawioną w kącie. Wychodzimy na zewnątrz:
W całym mieście jest jak na festynie. Kuglarze, sztukmistrze, artyści. Być może też kieszonkowcy i rabusie.
Na jednym z placów stawiana jest okazała scena i widownia z desek. Kukunciowi, najedzonemu owocami
udziela nastrój zabawy i figlowania:
Na kolejnym placu, przed kościołem po drugiej stronie miasta, rozstawiona stoi karuzela. Kukuncio koniecznie chce się przejechać. Obiecuje być grzeczny. Szybko okazuje się jednak że, o zgrozo, wszystkie samochodziki są zajęte. Nie ma rady, musi kręcić się w karocy. Ula już podejrzewa jak to się skończy
Lamentem:
Zostawiam tym razem Ule z zadaniem uspokojenia go. Sam już powoli nie daję rady. Dla odpoczynku umysłowego i psychicznego podchodzę do reszty:
Mówią że Koreanka, siedząca obok, rusza się jak robot z serialu Alternatywy 4. Nie mam okazji tego zweryfikować. Sama nie chce się ruszyć, gdy na nią patrzę, a szturchać mi jej chyba jednak nie wypada. Co jeśli jednak okaże się nie być robotem?
Idę w stronę murku i wyglądam na przepaść
Niesamowite jak tu mogło by być sielsko i spokojnie gdyby nie tej cały rejwach dookoła.
W końcu schodzimy w stronę samochodów, w powietrzu unosi się dym z grilla
Kilka mijanych posiadłości ma spore możliwości garażowe
Zjeżdżamy na dół, gdzie skutecznie się gubimy. Słyszymy się na radiu ale nie mamy pojęcia gdzie kto jest i jak się moglibyśmy spotkać. Jedziemy więc na kemping osobno.
Jako to czasem bywa na naszych tripach, jakimś zrządzeniem losu, spotykamy się gdzieś nagle, bez uprzedzenia i planowania, prawie wszyscy w jednym miejscu. Tak było i teraz, koło Todi.
Gad i Janusz są już co prawda na kempingu ale my po drodze łapiemy najpierw zagubioną ekipę z Asyżu a potem Józka i Rafała, którzy wracają z objazdu przez San Marino. Brakuje tylko Cejota.
Na kempingu czeka na nas niecodzienna wiadomość:
- Dzwonił Cejot, wpadł do rowu - z poważną miną przekazuje nam tą wiadomość Gad.
- E no bez jaj, prima aprilis już był - mówi Bananowiec
- Serio mówię, dzwonił przed chwilą że Google go prowadziło jakąś drogą szutrową przez góry i stoczył się do rowu.
To by po części tłumaczyło to, że jedzie od tylu godzin a wciąż go nie ma - myślę sobie patrząc na zegarek - jedzie tu już z 50h
- Gdzie on teraz jest? - pytam
- On sam nie wie
- Jak to nie wie? Przecież skoro jechał za Google to chyba ma nawigacje.
- Mówi że tam gdzie wypadł, nie ma zasięgu. Wyszedł z auta i szedł na piechotę do miejsca, z którego da się zadzwonić
- A trafi z powrotem do samochodu w ogóle teraz? Noc jest
Nikt nie potrafił odpowiedzieć na wszystkie pytania. Gdy już zaczynał się formować oddział ratunkowy to przyszły lepsze wiadomości
- Cejot znów dzwonił - mówi Gad - podłożył pod koła jakieś kamienie i wyjechał.
Hurra!!!
Zaraz tu będzie. Pytał czemu wybraliśmy kemping na który trzeba jechać terenówką.
- ???
- Był bardzo zdziwiony jak mu powiedziałem że dojechaliśmy tu normalną, asfaltową drogą.
W końcu Cejot dotarł na miejsce. Kilka lat się nie widzieliśmy ale to na prawdę był on:
Można było świętować
Zjedliśmy w całości kupione przeze mnie salami i przepiliśmy lokalnym winem. Potem przeczytałem że na salami był napis żeby go obrać bo "jelito jest niejadalne". Mimo wszystko nikomu nie zaszkodziło. Siedząc z Gadem w aucie, żartując i pijąc, usłyszałem od niego:
- Weź no zaświeć długimi, ktoś tam idzie:
- hahahah
Było na prawdę miło i beztrosko. Bawiliśmy się wyśmienicie przez całe pół godziny, po upływie których jakiś gość z przyczepy kempingowej wyszedł, powiedział że jest cisza nocna i żebyśmy się zamknęli. Poszedłem spać.