Ale skoro już miałem przy tym tyle szczęścia, to opowiem Wam jak to było.
Siódmy dzień tripa, po południu mieliśmy atakować Transfogaraską, wisienkę na torcie tego wyjazdu.
Awaria półosi i rozrusznika sprawiła, że zostaliśmy z Emilem w miasteczku na początku trasy, próbując zreanimować nasze wozy. Moim przejechał się nawet rumuński mechanik, zapewniając mnie, że półoś jest w porządku i dojadę na niej do Polski (porozumiewaliśmy się pisząc w Google Translator, po przełożeniu na polski wyskoczyło "prędkość bogiem" - to miało mnie chyba upewnić, że mogę cisnąć po górach bez obaw o półoś).
Powoli obydwaj ruszyliśmy w stronę zapory, na której mieliśmy się spotkać z resztą ekipy, wracającej już po rozpoznaniu drogi na szczyt. Zapora fajna, ale chciałoby się spróbować tej mitycznej trasy, więc mimo uszkodzonych półosi ruszamy w górę. Z początku delikatnie, jechałem za Emilem filmując jego przejazd, ale z czasem zachciało się sprawdzić, jak można polecieć te zakręty.
Ruszyłem przodem, dość śmiało, ale bez przegięcia - cały czas miałem na uwadze, że z przeciwka może wracać nasza ekipa, która lubi pojechać szeroko

Przyjemność niesamowita, taka jak oczekiwałem, auto idzie na obrotach aż miło, trasa układa się świetnie, o tłukącej półosi dawno już zapomniałem, zakręty idą na przemian, a każdy staram się przejść jak najlepszym torem.
Aż trafił się prawy zakręt, którego końca na wejściu nie widziałem, a który okazał się dłuższy i bardziej zawinięty, niż się spodziewałem, przywykły do poprzednich zakrętów. Momentalnie trafia do głowy wrażenie, że z takim pędem nie uda się go przejść, wyrzuci auto na zewnątrz. Instynktowne hamowanie, za wszelką cenę i już wiem, że wpadłem w kłopoty. Koła zablokowane (z przodu wentylowane Girlingi z GTi), XS co prawda może i zwalnia, ale wiele to nie daje. Przede mną kawałek łączki w kolorze nadziei i jak dziś pamiętam to uczucie, że to jest to, co mnie uratuje, da kilka metrów szansy na zatrzymanie. Ale to tylko śliska trawa. A po chwili zaczyna się wąwóz i siedzę jak w klatce, nic już nie mogę zrobić, nic już ode mnie nie zależy, czekam aż to się jakoś skończy. Wtedy dotarło do mnie najgorsze z tej przygody wrażenie, że ja przecież nie wiem, czym to zbocze się kończy i wcale nie musi się skończyć pozytywnie...
Ale to był przebłysk, mgnienie, moment później auto dobiło przodem do kamiennego muru, biegnącego wzdłuż koryta rzeki.
Koniec. Coś jakby ulga. Tylko masa poruszonych dmuchawców w powietrzu...
Z pewnym zadowoleniem wspominam fakt, że nie było tam grama paniki. Po kilkudziesięciu szybko przejechanych winklach, człowiek jest odurzony adrenaliną, działa jak na spidzie.
Od razu łapię za telefon, wyłączam nagrywanie filmu, kręcę do Emila. Pomyślałem, że mógłby przejechać i mnie nie zauważyć, a cholernie nie chciałem zostać w tym położeniu sam. "Abonent czasowo niedostępny", więc zaczynam wywoływać na cb. Wtedy z góry pojawia się znajomy dźwięk GTi, wyłażę z auta, drę się w jego kierunku...
Gdyby nie ślady na asfalcie i unoszący się nad nimi kurz, pewnie pojechałby dalej. Wyraz twarzy Emila, mówiącego "Dzikson jest TAM" mogą opisać tylko ci, którzy nadjechali niebawem.