Dzień 8, 7 maja, czwartek. Istanbul -> Aizanoi -> Ulubey. ~550km
Pobudka o 5:20. Za oknem jeszcze mrok. Całe szczęście że większość bagaży spakowaliśmy już poprzedniego wieczoru. Teraz pozostało tylko wziąć prysznic, zapakować Kukuncia do skorupy i z bagażami na plecach wyjść przed hostel. Wszyscy już są gotowi. Wieczorna awantura przyniosła oczekiwany efekt i nikt się nie spóźnił. Odebraliśmy zestawy śniadaniowe z recepcji. Oliwki, trochę białego sera, plaster jakiegoś salcesonu i lekko czerstwawe pieczywo. Wszystko zapakowane w plastikowe przezroczyste pudełko. Rewelacji nie ma ale i tak jesteśmy wdzięczni że o tak wczesnej porze komuś chciało się to przygotować. Wystarczy żeby zabić pierwszy atak głodu a potem już coś się na pewno wymyśli.
Część rzeczy pakujemy do samochodów które stały pod hostelem. Resztę trzeba będzie nieść na parking oddalony o jakiś kilometr. Kiosk Morfeusza ma jednak ograniczoną ładowność a cabrio Bananowca nawet puste siedzi na odbojach.
-Sorry, więcej nie wejdzie - dyktuje Morfeusz obserwując chowające się powoli w błotnikach koła.
Schodzimy w dół wąskimi uliczkami. Za plecami słychać szybko zbliżający się łoskot opon sunących po bruku.
-juuuuaaaaa! - słyszymy jakiś niekontrolowany wybuch czyjejś radości.
Mija nas kiosk Morfeusza a wraz z nim znajomy aromat oleju. Na drzwiach siedzi Janusz, Nogi dyndają mu w powietrzu.
- Kurde a mówił że już nic mu się więcej tam nie zmieści!
Znikają za zakrętem. My skręcamy na jakieś wąskie schody między kamienicami. Jeszcze tunel pod torami i jesteśmy na bulwarze Kennediego. Jest 5:50. Sześć minut do wschodu słońca. Powinno wzejść gdzieś za naszymi plecami, za wzgórzami na których stoi milion anten, wież, nadajników czy cokolwiek to jest co oni w takiej ilości tam powstawiali. O sterty kamieni rozbijają się niewielkie fale. Prawie nie ma wiatru. Nad nami bezchmurne niebo. To będzie kolejny upalny dzień.
Organizujemy przepakowanie bagaży. Te Natalii przenosimy do Agnieszki. Dziewczyny jadą dalej razem. Jak Telma i Luisa. Oby tylko z lepszym zakończeniem. W Turcji dwie niezależne kobiety podróżujące samotnie przez kraj to chyba rzadkość. My nasze klamoty kompresujemy u Fenkju-Szyby w Hondzie. Wyszło na to że przyjdzie nam spędzić razem resztę wyjazdu. Czarne przepowiednie które dla żartów snuliśmy przed wyjazdem powoli się sprawdzają. Moje auto miało się zepsuć, Natalia miała dokończyć tripa z kimś innym a ja miałem zostać w wiosce cyganów. Mają w Turcji cyganów? Oby nie...
- Morfeusz, jak się u Ciebie otwiera bagażnik? Muszę Ci wrzucić na pakę kukunciowy wózek i krzesła od Szyby. Nie mieszczą się u nas.
- Nie otwiera się.
- To jak mam to włożyć?
- Wejdź do środka, zobaczysz zielony sznurek. Pociągnij tak żeby nie urwać aż usłyszysz klik.
- Piękny patent. Nie mogłeś sobie kupić przed wyjazdem nowego zamka? Na allegro są za 20zł
- Fox a myślisz że co ja zrobiłem?
Bananowiec dostaje w prezencie na resztę wyjazdu moje radio CB i antenę. Wreszcie będzie przez resztę słyszalny. Rafał też miał chrapkę na to radio ale się spóźnił. Z resztą już jedzie z moją anteną z poprzedniego roku. Nie może mieć za dobrze. Płacimy za parking. Fenkju chociaż parkował o jedną noc krócej niż reszta musi i tak zapłacić tyle samo. Jak się Turek uprze że wie lepiej to go nie przegadasz. Wyjeżdżamy
Miasto jest zupełnie puste o tej porze. Nie ma problemu nawet z zatrzymaniem się całą kolumną samochodów na jednym pasie żeby poczekać na tych, których odcięły poprzednie światła. Po kwadransie docieramy na most:
Przed wyjazdem wyobrażałem sobie że będzie to wzruszająca chwila. Tyle samochodów i tyle ludzi połączonych szalonym pomysłem przejazdu do Azji. Dotarliśmy tam i jedziemy dalej. Mieliśmy jechać naszym gti, przez otwarty szyberdach podziwiać most i krzyczeć "Azjo, jedziemy!" czując na ciele dreszcz emocji. Zamiast tego siedzę na siedzeniu pasażera w Hondzie i wdycham dziwny zapach choinki zapachowej. Ula z tyłu, skompresowana z walizkami i Kukunciem ma chyba jeszcze gorzej. Nie wiem czy to przez tą naszą awarię silnika ale wydaje mi się że jesteśmy już tak daleko że powinniśmy raczej wracać a nie zapędzać się jeszcze dalej. Po drugiej stronie mostu przestaje działać assistance, czają się islamiści, nie wiadomo czy to rozsądne się tam zapuszczać...
Tymczasem po drugiej stronie zaskoczenie. Świat wygląda jakoś tak podobnie. Na bramkach dostajemy zielone światło. HGS działa. U Józka chyba z tym gorzej. Bramka zaświeca mu się na żółto. Jako że nikt nie wie co to znaczy to się tym specjalnie nie przejmujemy i jedziemy beztrosko dalej. Zwłaszcza że to nie nasz problem. Jak go za to aresztują albo ostrzelają to dla nas będzie to tylko kolejna wesoła anegdota zdobyta na cudzy koszt. Tak ten świat chyba działa.
Przed wyjazdem czytałem jakiś turecki felieton w którym autor narzekał na niekontrolowaną rozbudowę Istambułu. 'Gecekondular' (czyt. Gedżekondular)- ichniejsze blokowiska miały rozlewać się po okalających miasto wzgórzach i szpecić chaotyczną zabudową ogromne przestrzenie. Sam nie wiedziałem czego się spodziewać. Czegoś gorszego niż nasz krakowski Ruczaj czy Raszyn na wlocie do Warszawy? Na pewno nie czegoś takiego:
Tak wygląda chaos po turecku. Zamiast paskudnych ekranów - zabudowa oddalona od ulicy. Przy samej szosie ładnie wypielęgnowana roślinność. W każdej dzielnicy las żurawi i rusztowań, wszędzie się coś buduje. Biurowce, apartamentowce, meczety. Tak przez kilkadziesiąt kilometrów.
Za Istambułem zatrzymujemy się na tankowanie na największej stacji jaką kiedykolwiek widziałem. 5 czy 6 rzędów podwójnych dystrybutorów. W każdym rzędzie z 5 czy 6 stanowisk. Ogrom. Niestety na tym wyjeździe byłem z różnych powodów wyjątkowo przytrzymany. I to miejsce nie doczekało się więc sfotografowania. Udało się za to spożyć zestaw śniadaniowy. Wyjeżdżamy ze stacji na początku peletonu. Kilkadziesiąt kilometrów dalej Morfeusz melduje problemy z samochodem. Zniknął prąd na przekaźniku pompy paliwa. Większym zdziwieniem niż ta awaria był fakt że zauważyliśmy Morfeusza na poboczu przed nami. Zjeżdżamy.
-Czy on nie był przypadkiem za nami? - zastanawiamy się.
Fenkju ratuje Melosa wątpliwej jakości drutem, który wyciąga z bagażnika. Patrząc jak to coś wygląda mam poważne wątpliwości czy dałoby się tym kablem doprowadzić prąd do żaróweczki 4,5V a co dopiero do pompy. O dziwo po podpięciu na krótko przekaźnik zaskakuje i można jechać dalej. Cała operacja trwa około 15min a mimo to nikt znajomy nas nie mija.
- Gdzie są wszyscy?
- No z przodu - Morfeusz nie rozumie pytania - dobrze że trzymacie tyły bo bym tu został.
- Fenkju zauważyłeś kiedy oni nas wyprzedzili?
- Widziałem Vroobla i chyba Florka. Reszta myślałem że jest za nami. Chyba się nie wyspałem.
- Ej Melos, skąd tu tyle oleju pod maską? Czemu nie masz bagnetu? - pytam widząc ogromną plamę oleju na masce zaraz nad niezatkaną niczym dziurą.
- Jak wkładam bagnet to wywala mi olej przez odme
- A no chyba że tak to spoko.
Kawałek dalej dochodzimy do reszty. Stoją na poboczu. Obok śmigają ciężarówki. To chyba nie jest do końca bezpieczne. I tak można zauważyć postęp w stosunku do przejazdu przez Grecję. Wtedy na autostradzie pojawiały się pomysły zwolnienia do 30 żeby czekać na resztę. Pisk opon za nami jakoś nikomu nic nie dawał do myślenia. Ruszamy dalej. Autostrada wiedzie znowu nad samym morzem. Widzimy ogromną ilość statków. Nigdy tyle na raz nie widziałem. W końcu Gad zarządza skręt na najbliższym zjeździe. Wjeżdżamy na prowincje. Zaskoczeniem jest na pewno jakość drogi. Wciąż jest rewelacyjna. Samochody za to już zupełnie inne. Białe nowe sedany, których pełno było na autostradzie, powoli ustępują miejsca starym renówkom 12TX (czyli tym co w Rumunii jest starą dacią) czy Tofasom. W rowie leży ciężarówka z urwanym kołem. Pakuły, które wiozła, porozrzucane są na trawniku dookoła. Już nie jadą dalej. Komuś się przysnęło. Trzeba być czujnym.
Słońce już wysoko. Przeróżne osoby zgłaszają potrzebę zrobienia jakiś zakupów. Zjeżdżamy więc do centrum handlowego. Morfeusz gasi silnik. Tyle co udało mu się wyjść z samochodu a wywaliło korek na zbiorniczku wyrównawczym. Wszędzie kłęby pary. Zewsząd zbiegają się gapie. Nawet jacyś biznesmeni w garniturach podchodzą zaciekawieni. Co druga osoba komentuje coś po turecku
Stacja niestety nie ma w ofercie płynu chłodniczego. Przed wejściem piętrzą się tylko poustawiane w stosy zbiorniki z jakimś mocznikiem. Trzeba dolewać kranówki.
Dzikson paraduje w grubych ciuchach
- Nie jest Ci w tym za gorąco?
- Jechałeś kiedyś z Helterem? Ustawił klimę na 9 stopni. Jakbym miał sweter to pewnie też bym założył.
- Helter, co u Ciebie tak zimno w tym aucie? Dzikson zgłasza dyskomfort. Podobno stopniowo ustają mu funkcje życiowe jak z tobą jedzie
- Trochę przesadza. Fakt że klimę mam zero-jedynkową. Po włączeniu produkuje cały czas 9 stopni ale zanim to dotrze do wnętrza przez te wszystkie przewody to na pewno jest już dużo cieplej. Dla mnie jest w sam raz.
Centrum handlowe nie posiada niestety żadnego sklepu spożywczego. To chyba jakiś outlet odzieżowy. W środku zupełnie pusto. Sprzedawczynie z sąsiednich sklepów plotkują przed witryną, sprzątaczka jeździ z mopem. Chyba tak z nudów bo nikt tam nie chodzi. Żadna z nich nie nosi chusty.
Niuch niuch.
- Kukuncio się posrał. Trzeba go przebrać.
Korzystamy z łazienki. Ładna, czysta i nowoczesna. Wychodzimy na zewnątrz. Olga zbiera się do przeskoczenia przez 4 pasy asfaltu i barierę na środku szosy celem znalezienia pożywienia po drugiej stronie. Niestety tam też raczej niczego nie znajdzie.
Zauważamy że Fenkju wraca z McDonalna. Najedzony i zadowolony. Właściwie to wystarczy żeby nie siedział na krawężniku i już wygląda weselej. Kiosk Morfeusza znowu na chodzie. Można jechać dalej:
Klimat szybko się zmienia. Roślinność jest coraz niższa. Zieleń w krajobrazie powoli przestaje być soczysta i nabiera nutki szarości. Pewnie dlatego Turcy postanowili rozweselic widok kolorowymi reklamami.
W jednej z większych miejscowości z turecką flagą na wjeździe:
robimy postój w markecie. Trochę jedzenia na wieczór, zapas piwa i słoiczków dla Kukuncia. Piwo w Turcji jest drogie. 5.50TL w Tesco. Jedzenie dla dzieci i pieluchy na szczęście nie. Kukuncio się cieszy i macha rekami. "Kongo!". Jedziemy na Aizanoi. Słońce już prawie w zenicie. Samochody praktycznie w ogóle nie rzucają cienia:
Przejeżdżamy przez jeden z niewielu chyba już odcinków jednopasmowych na tej krajowej drodze. Pomimo iż ruch na niej jest znikomy to Turcy i tak ją poszerzają. Zupełnie inaczej niż u nas. Oprócz dróg widzimy też nowe linie kolejowe. To jednak jest bogaty kraj. Na dodatek pomimo upału wciąż mają tam śnieg:
Zupełnie się tego nie czuje ale ta droga na zdjęciu powyżej i sama wioska Aizanoi położone są 1004m. n.p.m. Podobno czasem nawet przez pół roku leży tam do pół metra śniegu. Sama wioska pełna jest starożytnych ruin. Gdzie by nie spojrzeć to z ziemi wystaje jakiś obrobiony kamień:
My kierujemy się ku świątyni Zeusa (125r p.n.e) do której niestety trzeba już wykupić bilet:
Część osób odmawia więc wejścia. Ktoś inny udaje że nie widzi ogrodzenia ani budki strażnika i rozglądając się dookoła i gwiżdżąc próbuje przemknąć się niezauważony. Zastanawiamy się przez chwilę czy strażnik spuści psa czy od razy przeładuje strzelbę. Kończy się na upomnieniu a Ci którzy weszli dostali rozkładany, pstrokaty prospekt i robią sobie taką fotkę:
Dookoła kręcą się jacyś młodociani w chałatach. Pewnie wagarują z jakiejś szkoły religijnej. Dobrze robią. W podziemiach znajduje się jakieś podziemne sanktuarium bogini płodności. Kukuncio być może zawdzięcza swoje istnienie tej właśnie osobistości. Zostaje więc złożony na ołtarzu
Ula się telepie bo w lochu panuje przenikliwy ziąb. Jakby powiesić tam mięso na haku to spokojnie przetrwałoby kilka miesięcy. Vroobel szuka odrobiny ciepła lub oświecenia w spływającej szerokim strumieniem jasności:
Jeszcze ostatni rzut oka na wystawione eksponaty
I zostawiamy tylko Gada z Agnieszką na pogaduchy na nieznany temat.
Można się tylko domyślać że Gad mówi że ołtarz przypomina mu wózek na kółkach a Agnieszka że nawet nie patrząc do tyłu potrafi zgadnąć że za nią jest kamień.
Wychodzimy. Jak widać Gad już też się wydostał z podziemi. Los Agnieszki na tą chwilę był nieznany.
Na dole ustawiona meduza podobna do tej z Istambulskich podziemi:
No i jesteśmy znowu za siatką. Janusz pod czujnym okiem Martyny reperuje sterowanie szybą. Florek przytrzymuje drzwi żeby nie odpadły jakby Janusz odkręcił zbyt wiele śrubek
Natalia mówi Kukunciowi że skoro już jest w niej zakochany to mógłby zacząć jej robić jakieś ładne fotki:
A tutaj kot ustawia się za kołem i liczy że Agnieszka w niego wycofa. Patrząc na pionowy pasek przez środek futra już raz się tak stało. Pewnie żyje z wyłudzania odszkodowań
Takiej szerokiej opony już może nie przetrwać. Ruszamy więc do przodu i skręcając w lewo kierujemy się pod amfiteatr.
Spełnia się tam koszmar Józka i Rafał ustawia samochody do zdjęcia. Fenkju parkuje Hondę w cieniu bo klimatyzacja już ledwo dyszy. Ja udaję się na rekonesans do środka. Poza boginią na cokole nie ma tam jednak niczego ciekawego
Wyjeżdżamy. Nie zwiedzamy więc ani Hammamu zdobionego pięknymi mozaikami ani budynku najstarszej na świecie giełdy. Częściowo dlatego że jest już późno, częściowo dlatego że nie wiemy o ich istnieniu. Przejeżdżamy za to przez jeden z dwóch starożytnych mostów na który nikt nie zwraca uwagi. Sama wioska jest raczej zapyziała a do tego ma wysokie progi zwalniające. Morfeusz zahacza o jeden z nich wydechem. Na pozór nic się nie dzieje. Na rogatkach stoi policja ale nas nie zatrzymuje. Rozpędzamy się bo jest pod górkę a potem z górki. Morfeusz znowu staje. Asia przerażona. Kolejna awaria. Coś znowu odpadło
- Nie ma co rąk załamywać. Pakuj w papier i jedziemy dalej
Rzut oka na krajobraz, który powoli zaczyna przypominać pustynię
Zbliża się godzina 14. Najgorszy czas dla Fenkju-Szyby który jest trochę jak nietoperz i nie znosi słońca. Powoli zaczynają mu się kleić oczy. Próbuję do niego mówić ale nie mogę za dużo bo potem Ula mi wypomina że z nią rozmawiam mniej. Na wyjściu z jednego z zakrętów jedziemy na czołówkę z czerwoną renówką. Fenkju ma zamknięte oczy. To może być powód. Na szczęście w ostatniej chwili się budzi i energicznym ruchem kierownicy unika zabicia nas wszystkich
- Zmieniamy się - mówi stanowczo.
Okazja ku temu nadarza się dość szybko. Kilka kilometrów dalej słyszymy na CB
- Policja nas haltuje
Nie zmieniamy się jednak żeby nie pomyśleli że Fenkju jest pijany i nie chce być widziany za kierownicą. Zamiast tego drzemiemy nasłuchując komunikatów.
- Podobno zmierzyli jak Olga cisnęła 103kmh na ograniczeniu do 99.
- 99? Serio?
- Tak mówią
To jakiś absurd. Trochę czasu mija ale w końcu ruszamy. Pytamy co się stało i czy ktoś coś zapłacił
- Na szczęście nie. Poprosiłam o pokazanie zdjęcia i powiedzieli żeby jechać ostrożnie dalej.
brum brum brum. Tak właśnie robimy
Chwile dalej zasypia za kółkiem Morfeusz. Mam wyjątkową okazję przejechać się jego samochodem za kierownicą po tureckiej ziemi. W miejscowości Usak Gad melduje na radiu że jakiś chłop z przerośniętymi kończynami, odziany w prezerwatywę, przechadza się chodnikiem. Wyciągam szybko aparat i cykam tą fotkę:
i jeszcze taką aby pokazać drogę przez miasto
Chwilę potem gps płata Gadowi figla i wpędza nas wszystkich na ślepą drogę przy kuble na śmieci
gdzie kręcimy się w kółko i nikt nie wie gdzie ma jechać
powrót na drogę główną
która to doprowadza nas w końcu na metę tego etapu podróży. Kanion Ulubey:
Dziwny trochę ten kanion. Spodziewaliśmy się jakiś gór, skał i w ogóle czegokolwiek co by zwiastowało zbliżanie się do niego. Tymczasem tutaj sytuacja jest odwrotna. Pośrodku równiny jest dziura. Podczas gdy ja próbuję dogadać się po niemiecku z właścicielem obejścia aby pozwolił nam rozbić namioty przy restauracji cała reszta odpoczywa na trawniku. Miła starsza pani przynosi Kukunciowi modlitewny dywanik.
Końcowy układ jest taki że możemy rozbić się za darmo ale zachęcani jesteśmy do kupna obiadu w miejscowym lokalu. I tak byśmy to zrobili więc domawiamy jeszcze jeden domek aby mieć dostęp do toalety i prysznica. Zamawiamy jedzenie i piwo
Początkowo chciano nam sprzedać mięso wyciągnięte z dziury w chodniku:
ale któraś z dziewczyn na szczęście je obejrzała, pokręciła nosem i pani obiecała że zakupią coś tegorocznego. Spowodowało to dwugodzinne opóźnienie które każdy wykorzystał na swój sposób. Morfeusz wyruszył na dno wąwozu:
Gdzie urwał przewód paliwowy tym samym doznając czwartej tego dnia awarii. Kukuncio wylał resztki Efesu:
A Olga zaprezentowała taniec na latarni, którego z ubolewaniem stwierdzam że nie sfotografowałem:(
Jedzenie okazało się całkiem smaczne. Była co prawda niewielka niespodzianka przy płaceniu
- Fox, od Ciebie potrzebuję 18TL za jedzenie - Paulina przyszła zbierać daninę
- Moje danie kosztowało 16
- Jeszcze wszyscy się zrzucamy na sałatkę
- ???
- No wy nie dostaliście ale na innych stołach była. Nam smakowała.
- A no chyba że tak to spoko - nie pozostało mi nic innego jak dorzucić dodatkową monetę na stos.
Zrobiło się w końcu ciemno i udaliśmy się na spoczynek. Florek obwieścił nam że grupa zdecydowała żebyśmy my, jako że mamy Kukuncia, zamieszkali w wynajętym domku. Podziękowaliśmy ucieszeni chociaż radość nasza okazała się przedwczesna i zdecydowanie na wyrost. W domku nie było czystej pościeli gdyż poprzedni okupanci dopiero co wyjechali zostawiając wszystko rozbebeszone. Urwali też umywalkę więc trzeba było ją podeprzeć stołkiem. Aż do północy w domku panował rejwach bo wciąż ktoś przychodził w celach poprawy swojej higieny osobistej. Od jednych drzwi do drugich cały czas ustawiała się kolejka
Jakby tego było mało ktoś przyniósł nam samochodową lodówkę która nawet obłożona z każdej strony poduszkami huczała niemiłosiernie. W końcu zamknęliśmy drzwi i okna, strąciłem z łóżka karalucha rozdeptując go sandałem i zawinąłem się w śpiwór.
Wszyscy poszli spać. Fenkju w najgłębszy bo łyknął jakieś pigułki.
Po godzinie odkryłem że mam w śpiworze kolejnego robaka. Po tym jak go wytrząsnąłem na zewnątrz i zadudnił o podłogę wnioskuję że było to jakieś bydle. Dobrze że było ciemno i go nie widziałem bo chyba bym nie zasnął.