ja2nek pisze:
Wręcz przeciwnie... jak pojedziesz 406 to ja przynajmniej nie bede czuł jedynym trzeźwym w kombi na zakrapianej imprezie

Właśnie za wszelką cenę chciałbym uniknąć tego, abyśmy obaj jechali kombi. Jak przyjmie się zasada że kto ma dziecko to jedzie czymś takim zamiast 205, to te wyjazdy stracą sens. Kombi to ostateczność i oby tak zostało. Wciąż więc walczę żeby nasze auto nadawało się do jazdy.
Jako że, z tego co widzę, nikt nie garnie się do wklejenia chociażby mapy i kilku zdjęć z waszej części podróży, to dorzucam kolejny dzień naszej. Trudno - relacja nie będzie kompletna.
Dzien 16, 15 maj 2015, Hotel Montecito, Sofia - warsztat Alex Devil - Calafat (Rumunia) - 280km
- La nuit est un instant - pomyślałbym gdybym znał francuski i był osobą wyrafinowaną.
- Ależ mnie łeb boli i nie chce mi się wstawać - pomyślałem w rzeczywistości, wyłączając budzik, który wyrwał mnie, bezlitośnie i brutalnie z krótkiego snu.
Punkt siódma rano. Pod głową miękka i pachnąca poduszka, pode mną wygodny materac, nade mną ciepła kołdra. Cóż za złośliwy los! Nie pozwala się wyspać w tą jedną z nielicznych nocy spędzonych inaczej niż na mroźnej ziemi! Nie ma rady, trzeba się zwlec i odziać. W plecaku nie znajduję jednak już ani czystych gaci ani podkoszulka. Po obwąchaniu wszystkiego czuję wstręt. Wybieram najbardziej wyjściowy zestaw, resztę upycham na nowo pomiędzy starymi skarpetami i idę się myć. Ula też wstaje. Wyciągamy Kukuncia z namiociku, przebieramy pieluchę, naciągamy świeże body, wychodzimy. Jest kwadrans po 7, schodzimy na śniadanie.
Kukuncio jest mały i ma słabą pamięć. Żeby przypomnieć sobie gdzie był dnia poprzedniego musi oblizać podeszwę buta.
- Turecki piasek, kurz z posadzki sklepu wolnocłowego, mleko rozsypane w Hondzie, smar z warsztatu, szczypta kudłów z dywanu...wszystko układa się, na jeden ulotny moment, w spójną całość. Chwilę potem rozpływa się w zapomnieniu. Bezpowrotnie.
- Kukuncio, gdzie byłeś wczoraj?
- Kongo!
- No właśnie...
Hotelowa restauracja mieści się w budynku obok. Trzeba przejść na drugą stronę drogi wjazdowej. Dookoła panuje już poranny gwar, podjeżdżają taksówki, goście opuszczają hotel. Od strony wylotówki z miasta, przy której zlokalizowany jest ten budynek, dobiega dźwięk silników i toczących się opon. Niebo jest bezchmurne. Wieje lekki wietrzyk. Zaczyna się kolejny piękny dzień. Otwieramy duże, masywne drzwi i wchodzimy.
- Elegancja - rzuca nam się na usta na widok wnętrza.
Ludy wschodnie lubują się wciąż, niezmiennie, w lekko kiczowatym przepychu. Bez złotych ornamentów i zdobień nie mogło się obejść i tutaj. Jakby to powiedział Stuhr - wczesne rokokoko ma się dobrze.
Jest i szwedzki stół. Menu standardowe dla takich miejsc. Wędliny, sery, parówka, jajecznica, herbata zalewana wrzątkiem z dużego, błyszczącego gara z kranikiem. Nakładamy sobie wszystkiego po trochu. Wędlina wygląda raczej średnio. To chyba salceson. Zawsze śmieszyło mnie brzmienie tego słowa. Jajecznica jest za to dość dobra. Zjadam kopiatą porcję. Kukuncio trochę grymasi, zajada głównie bułkę. Na deser dokładamy mu jabłko. Ula opowiada o perypetiach dnia poprzedniego, gdy meldowali się z Szybą w hotelu:
- Pytamy na recepcji o dwa pokoje. Pan, zza lady, mierzy wzrokiem nas i Kukuncia i mówi że za dziecko nie trzeba płacić. Zmieścimy się wszyscy w jednej dwójce bez problemu. Mówię że Szyba będzie miał osobny pokój. On na to że nie trzeba tak. Na cóż tak płacić dodatkowo gdy potrzeby nie ma? Na prawdę to nie problem żeby dziecko spało z rodzicami w dwójce. Ja na to że mąż będzie ze mną spał. On na to że już nic nie rozumie. To będzie spał w tym samym łóżku czy w osobnym pokoju?
- O, pewnie pomyślał sobie że Polacy są jacyś dziwni. W sumie, jakby na to z tej strony popatrzeć, to wystarczyłby nam jeden pokój. Szyba pewnie wyjechał mniej więcej wtedy, kiedy ja wróciłem:)
Czas zaczynał powoli naglić. Kwadrans na zjedzenie śniadania to wszystko na co mogłem sobie pozwolić. Wziąłem sobie jabłko na drogę, zarzuciłem plecak na plecy i wyruszyłem pieszo w stronę warsztatu.
Początkowo szło mi się dobrze. Szeroki i równy trotuar był mi wygodnym szlakiem. Niestety, chwilę potem, po minięciu dużego marketu z zabawkami, chodnik urwał się nagle. Zastąpiła go najpierw wydeptana w trawniku ścieżka a potem już tylko krawężnik na skraju szosy, idąc którym lawirowałem pomiędzy pędzącymi tirami a rowem z brudną wodą. Druga strona ulicy wydawała się bardziej przyjazna ale jakby nie wytężać wzroku to aż po horyzont nie było widać przejścia dla pieszych. Dość powszechne motywy manifestacji wschodnio-europejskiego zacofania kulturowego, czyli umiłowanie do grodzonych osiedli czy podporządkowywanie miast samochodom zamiast ludziom - są tutaj aż nader widoczne. W końcu dotarłem do jakiegoś skrzyżowania i przeszedłem na drugą stronę. Właściwie to przebiegłem pomiędzy samochodami, nie doczekawszy się zielonego światła przez kilka minut. Po drugiej stronie było spokojniej i bezpieczniej ale bynajmniej nie dlatego że był tam chodnik. Nie było. Był remont i zamiast samochodów poruszały się tam walce. W oparach parującego asfaltu i w hałasie budowlanych maszyn dotarłem do warsztatu spóźniony 15min.
Na miejscu spory ruch. Wszystkie stanowiska zapełnione samochodami. Wokół każdego ktoś się uwija. Na wyważarce kręcą się opony, syczą klucze pneumatyczne, podnośniki unoszą jedne samochody, opuszczają inne. Ogromny konglomerat motoryzacyjny. Jakże inaczej to wszystko wygląda niż poprzedniej nocy. Dwie osoby składają mój silnik. Sprzątaczka szoruje podłogę z oleju, który rozlaliśmy poprzedniego dnia. Zabieram się za dalsze rozkręcanie na kawałki rozlecianego silnika. Wyjmuję wałki, zdejmuję miskę, wyciągam ocalałe 3 tłoki. Pakuję co się da w kartony i do bagażnika. Z głowicy, oprócz wałków i pokrywy, nie ma czego specjalnie ratować:
Nic dziwnego że nie dało się wykręcić świecy. Ula pisze sms'a że mogą zostać w hotelu do 13. Ustalamy, że jeśli do tego czasu nie uda mi się po nich przyjechać sprawnym samochodem, przyjedzie do mnie, z bagażami, taksówką.
Od telefonu odrywa mnie głos mówiący po polsku
- Cześć! Jak się masz?
Pomimo iż w głosie tym nie ma praktycznie obcego akcentu to samo "jak się masz" zdradza obcokrajowca. Ten zwrot jest jakimś fenomenem. Nikt go samemu nie używa ale gdy trzeba komuś powiedzieć jak w naszym języku jest "how are you", jest to pierwsze co przychodzi do głowy.
- Wyłączając to, że auto mam wciąż w kawałkach to świetnie - odpowiadam - Coś ty za jeden?
- Pracuję tu. Zaraz będę zmieniał opony w tamtej 407'ce. Ale padaka - mówi, wskazując na resztki silnika leżące przede mną.
- No za wiele już z tego nie będzie. Świetnie mówisz po polsku, gdzie się nauczyłeś?
- Kilka lat pracowałem w Anglii z polakami. Tak jak wszystkich, nauczyli mnie najpierw "kur..." i "weź spierdalaj".Potem zacząłem chwytać i grzeczniejsze zwroty - mówi śmiejąc się radośnie.
Tak rozmawiamy przez dłuższą chwilę. Przy wiszącej na ścianie mapie omawiamy różne warianty trasy powrotnej. Mówi żeby jechać przez Rumunię. Droga jest co prawda miejscami wyboista ale przeważnie pusta i on po niej śmiga 150 na godzinę. Trzeba tylko uważać koło miejscowości Montana. Jest remont i słabo oznaczony objazd przez pola. Rozmowę przerywa nam właścicielka warsztatu. Opieprza go, że się obija gdy samochody czekają. Na mnie patrzy spode łba ale chwilowo nic nie mówi. Jestem współwinny ale chyba mi się tym razem upiecze. Kończę pakować truchło do bagażnika i idę popytać co z moim nowym silnikiem. Jest właśnie montowany pod maskę.
- Mister - mówi jeden z nich podając mi łożysko podporowe półosi i jedno z cięgien zmiany biegów - this is rubbish. We need to change it.
Rzeczywiście jedno i drugie wygląda jakby wyciągnięte z rzeki. Po kilku wiekach leżakowania w mule.
- Sure, go ahead, put new ones in.
Wszystko powoli wraca na swoje miejsce. Montując chłodnicę urywają z niej mały króciec. Trzeba dospawać nowy. Wygląda lepiej i trwalej niż oryginalny. Do silnika trafia olej z beczki. Do chłodnicy płyn
- Water or antifreeze?
- Antifreeze, please
Kierowniczka znów do nas podchodzi. Widać że nie do końca na rękę jest jej obecność mojego auta w momencie gdy przed budynkiem kotłuje się od kolejnych podjeżdżających na naprawy samochodów. Zagaduje do mnie jednak miło i przyjaźnie.
- Wszystko zmierza ku dobremu końcowi. Wczoraj bym nie uwierzyła że tak szybko uda się to zrobić.
- Zgadza się. Ci pracownicy są rewelacyjni. Nie wiem czy widziałem kiedyś bardziej kompetentny i zaangażowany skład warsztatu.
- Dobrzy są. Bardzo jesteśmy z nich zadowoleni. Za to ten twój przyjaciel, który przywiózł silnik, jest dziwny. Ma chyba coś nie tak z głową. He's crazy - dodaje, wykonując międzynarodowy znak kręciołka przy skroni - smokes too much weed!
- Żaden to mój przyjaciel. Wczoraj pierwszy raz go spotkałem. Kolega z forum dał mi do niego numer. Jaki by nie był to dzięki niemu mam szansę wrócić do domu.
- Przyjechał do nas tydzień temu, zostawił silnik, mówię mu że nie mamy czasu, że nie damy rady tego zrobić. On się zachowywał jakby nic do niego nie docierało. Crazy!
Samochód w międzyczasie podjeżdża do góry. Pora składać zawieszenie:
My, rozmawiając, przechodzimy powoli do biura. Jej mąż podlicza koszty wymiany silnika. Za chwilę dostanę rachunek. Siedząc na kanapie rozmawiamy o Turcji.
- Nie lubię turków. Mają dziwne usposobienie - zaczyna - ale trzeba im przyznać że budują wszystko niesamowicie szybko. Byliśmy tam raz na wakacjach. Jadąc w jedną stronę widzieliśmy koparki i spychacze równające teren. Wracając, dwa tygodnie później, były tam już kawałek autostrady i linia kolejowa!
- Zgadza się, byliśmy świadkami podobnych fenomenów - odpowiedziałem zerkając z lekkim przestrachem na cyferki sumujące się na ekranie monitora.
Teodor mówił że standardowa opłata za wykonanie swapa to 300euro. Tutaj sam wykonałem część roboty ale za to całość była robiona w nadgodzinach. Ostatecznie za swap policzyli równowartość tysiąca złotych. Do tego oleje, uszczelki, łożyska, wodziki i wyszło prawie 1600. Sonda, oryginał Bosch, kolejne 200.
- Nie są to moje najtańsze wakacje - mówię, wstukując w terminal pin od karty. Transakcja na szczęście została zaakceptowana.
Wracam na halę. Niski mechanik składa już dolot. Wszystkie części myje dokładnie w środku zmywaczem do hamulców na zmianę z Karcherem. Jako że nie zna angielskiego, ja rozmawiam z tym drugim. Tak o życiu. Mówi że bardzo jest zadowolony z pracy w tym warsztacie.
- Średnie pensja w Bułgarii to ok 800 euro - mówi - tutaj mamy przynajmniej dwa razy tyle a w dobre miesiące, gdy trafiają się nadgodziny to nawet i trzy.
Zostawiam im na pamiątkę mojej wizyty drugi magnes:
Pierwszy został u greckiego menela. Razem wyznaczają więc początek i koniec drogi przebytej lawetą.
Nadchodzi czas odpalenia. Serce mocniej bije. Emocje impregnują powietrze. Kręci się rozrusznik, po chwili auto zaczyna zaskakiwać. Najpierw dwa, potem trzy i finalnie wszystkie cztery cylindry na pełnych obrotach. Łoskot jest ogłuszający a na dodatek warsztat szybko wypełnia się niebieskim, gryzącym dymem.
- Kill it! - krzyczy jeden z mechaników, posiłkując się gestem podrzynanego gardła, jakby przeczuwając że w tym hałasie i tak nie zostanie usłyszany.
Po wyłączeniu silnika czuję ulgę. Ależ to jest głośne. Powoli rozwiewa się też dym. Można na nowo oddychać. Ludzie, którzy uciekli w popłochu na zewnątrz, wracają teraz zaciekawieni.
Silnik krokowy nie został wyczyszczony. Cały jest zapaćkany olejem, nie zamyka się. Chcą go czyścić ale ja wyciągam z bagażnika zapasowy. Znów są zaskoczeni. Pytają czy całe zapasowe auto mi się mieści w torbie z narzędziami. Po tej szybkiej wymianie auto ma już normalne obroty biegu jałowego. Zastanawiam się ile opiłków z tego silniczka krokowego zorało nowy silnik. Z rury wciąż wydobywa się siwy dym.
- To olej z wydechu - uspokaja jeden z Bułgarów - Gdy silnik się rozpadł, wyrzucił cały olej do wydechu. Teraz to się musi wszystko wypalić.
- A ten hałas?
- Nie wkręciliśmy jeszcze nowej sondy lambda.
- Uff
Jest już grubo po 13. Taksówka przywozi do warsztatu Ulę z Kukunciem, który wciąż nieświadomy problemów i nieznający lęku hipka sobie radośnie:
W końcu, po kolejnej godzinie, do zamontowania pozostają ostatnie detale:
Kukuncio powoli ma dość. Coraz trudniej go uspokoić czy czymś zająć. Zraczkował już całą okolicę i nie rozumie czemu wciąż tam jesteśmy zamiast wsiadać do samochodu i jechać do domu.
Kto żyw w okolicy, chce przyłożyć palec do złożenia tego samochodu:)
Pora się pakować i wyruszać. Robimy fotkę pamiątkową przed warsztatem:
Żegnamy się ze wszystkimi, życzą nam powodzenia i szerokiej drogi. Piszę do Szyby że zaraz wyjeżdżamy. Chwilę później przychodzi odpowiedź:
Szyba. 14:39 : No to elegancko. Józek mówi żebyś wał korbowy wziął. My na transfogarskiej.
Wału nie wziąłem. Do bagażnika się nie zmieścił a nie chciałem jechać cały wypakowany żelastwem. Wyjeżdżamy. Aż ciężko uwierzyć że ten samochód znów porusza się o własnych siłach. Przyspieszam nieśmiało. Coś zaczyna stukać. Puszczam gaz - przestaje. Nie mówię jeszcze nic Uli, żeby jej nie straszyć. Znana jest bowiem z łatwego wpadania w panikę. Powtarzam próbę kilka razy. Stuka jak w mordę strzelił. Brzmi jak panewki. Wszystkie. Poważna sprawa.
- Nie jest dobrze - wybąkuję niemrawo - słyszysz jak ten silnik stuka? - mówię i dodaję gazu
- Wiesz co to może być? Da się to naprawić?
- Panewki. Łożyska na wale. Dać się da ale nie teraz i nie tutaj
- Dojedziemy tak do domu?
- Nie wiem...
Wracamy do warsztatu. Zza rogu zauważa nas Alex, stojący przed budynkiem. Nigdy nie widziałem kogoś, komu by tak szybko zniknął cały uśmiech z twarzy w jednej chwili. Z policzków uleciał mu cały kolor gdy tylko nas zobaczył.
Mówię że coś stuka. On na to że może popychacz. Ja że raczej nie. Akurat stukający popychacz to dźwięk, który znam doskonale i to nie jest to. Poza tym popychacz stukałby też na postoju. Przynosi stetoskop, dodaje gazu, nasłuchuje.
- Bez obciążenia tego nie słychać - mówię - musimy się przejechać.
Wsiada, robimy rundkę, przyznaje mi rację że to panewki.
- Bearings on a crankshaft, cannot be anything else - mówi wyraźnie zasępiony.
Mechanik, z którym zrobiłem sobie fotkę wklejoną powyżej pociesza mnie że kiedyś też mu w jakimś samochodzie tak stukało
- Najpierw tłukł się przy 3tys obr, potem przy 2,5, potem przy 2 a potem...
- Rozleciał się? - pytam, żądając prawdy prosto z mostu
- W drobny mak. Przy ilu ten stuka?
- Przy 2,5
- Starajcie się nie przekraczać tych obrotów. Przy odrobinie szczęścia dojedziecie.
Nie wiem czy tak mówi bo rzeczywiście w to wierzy, czy po prostu chcą się nas już pozbyć. Zakładam optymistycznie że to pierwsze. Żegnamy się kolejny raz, tym razem mniej wylewnie i wyjeżdżamy na drogę.
Sms od Szyby: 15:19 : Jesteśmy w miejscu gdzie Dzikson wyleciał. Masz plany co dalej? Będziemy szukać noclegu za Transfogarską.
Wjeżdżamy na obwodnicę. Powoli rozpędzam samochód. Mijamy pierwszy wiadukt i widzę nad drogą bramownicę z kamerami.
-Winieta! Nie mamy winiety! - stwierdzam z przerażeniem, hamuję rozpaczliwie i robię nawrotkę przez pas zieleni. Mam wielką nadzieję że ten manewr nigdzie nie został nagrany. Wyjeżdżone koleiny na zrujnowanym trawniku sugerują że nie byliśmy pierwszymi, którzy posiłkowali się taką ekwilibrystyką.
Wróciliśmy więc do Sofii, kupiliśmy winietkę, zatankowaliśmy za tyle lewów ile mieliśmy w kieszeniach po czym znów wjechaliśmy na obwodnicę:
Sms od Szyby: Nie da się przebić. 1644 mnpm i zasypane w pizdu
Czyli u nich też bez rewelacji.
My poruszamy się wyjątkowo wolno. Jazda z prędkością 80-90 kmh jest niezwykle męcząca na autostradzie. Wyprzedzają nas autobusy i ciężarówki. Szybko okazuje się że na drodze krajowej jest jeszcze gorzej. Jedziemy okolicą wyglądającą jak Prypeć koło Czarnobyla. Mijamy kolejne , wyglądające na opuszczone, zrujnowane miasta i wsie:
Droga to albo dziura na dziurze:
Albo łata na łacie:
Sms od Szyby: 21:34 : Śpimy w jakimś motelu z tirówkami i dziwkami przed Sibiu. Jutro jednak Tokaj bo do wawy daleko przez Eger. Co u was?
- Czy tirówka to nie to samo co dziwka? - zastanawiam się - Pewnie miał na myśli tirowców.
My dojeżdżamy do granicy z Rumunią. Następuje poprawa warunków jazdy. Do pięknego, nowego mostu granicznego na Dunaju wiedzie równa droga. Jest już bardzo późno. Jestem niewyspany i ledwo się trzymam za kierownicą. Na moście płacimy 6 euro myta i po przekroczeniu rzeki zjeżdżamy z głównej drogi. Szukamy noclegu. Jesteśmy w miejscowości Calafat. Na chodnikach nie widać żywej duszy. Nie jeżdżą żadne samochody, nie świecą się żadne latarnie. Pustka i ciemność. Kręcimy się po mieście przez dłuższą chwilę aż natrafiamy na jakąś jasność. Świetlista oaza na pustyni ciemności. Świecą się dwie latarnie i nawet kilku żywych ludzi siedzi przed barem.
Ula zna rumuński więc idzie zapytać o nocleg. Ja zostaję z Kukunciem.
- Mają dwa pokoje. Jeden jest większy a drugi ma okno. Który bierzemy?
- No chyba ten z oknem. Dziwnie tak mieszkać bez widoku na świat.
- Ok, musimy tylko znaleźć bankomat bo nie można tutaj płacić kartą.
Na szczęście był jeden na tej samej ulicy. Wyciągnęliśmy równowartość 100zł. Meldujemy się na nocleg. Bar pełen jest automatów do gry, Barman wręcza nam klucze od pokoju.
- tym korytarzem i na wprost - instruuje.
Jako że przedsionek wypełniony był podejrzanie wyglądającymi ludźmi, sala pierwsza - automatami do gry i jednorękimi bandytami, w kolejnej spodziewałem się klubu ze striptizem. Jakoś by tam bardziej pasował, sądząc po ogólnej aparycji tego miejsca, niż pokoje gościnne. Striptizu niestety nie było. Pokój zionął za to starą piwnicą. Otwierając okno i próbując wywietrzyć nieco ten odór, odkryłem że otwiera się ono na ceglaną ścianę, odległą o jakieś 30cm.
- Chyba jednak wolałbym zobaczyć ten drugi pokój - powiedziałem do barmana, wróciwszy do głównej sali.
- Proszę bardzo. To ten na lewo.
Tutaj atmosfera była nieco bardziej sprzyjająca prowadzeniu ludzkiej egzystencji. Co prawda drzwi ciężko było zamknąć i brak okna powodował uczucia klaustrofobiczne ale było o niebo lepiej niż w poprzednim pomieszczeniu. Była tu niezła łazienka i dość wygodne łóżko. Można było więc się umyć i wyspać. Tak też zrobiliśmy.