Dzień 1: Kraków ->Budapeszt->Novi Sad 750km
Na czerwono odcinek który ciężko byłoby przejechać traktorem a co dopiero 205...
Wstajemy razem z kurami o 5. Czujemy się jakbyśmy w ogóle nie spali. Ula przygotowuje kanapki, które popijamy herbatą i zabieramy się za pakowanie pugów. Dzikson pokazuje nam wymienione na wyjazd fotele. Zamontował takie, których jak mówi mu nie szkoda na takie wyjazdy. Nie wiemy czy Cejot ma w historii wyrywanie gąbki z siedzeń czy obawy dotyczą czegoś innego, postanawiamy jednak nie zadawać kłopotliwych pytań. Parę dni później przyjdzie nam poznać odpowiedź, jednak teraz nie o tym. Wszystko idzie sprawnie i wygląda na to że będziemy na czas. O 6:40 wyjeżdżamy z osiedla. Po 5min telefon od Rafiego:
-Foxiu mam nadzieje że jeszcze na nas nie czekasz bo my będziemy za 40min dopiero.
-Hmmm....ok
W głowie mam nocne zmagania Rafiego z drukarką więc postanawiam nie narzekać chociaż pokusa do lamentu była.
Mija kolejne 5min, już jesteśmy na obwodnicy, dzwoni Morfeusz:
-Foxiu, spóźnimy się jakieś 40min. Ledwo złożyłem auto do kupy przez noc, nie dało się wcześniej wyjechać
-Ok, cóż zrobić.
Na szczęście na stacji nie jesteśmy sami. Gadzina, Helterowie oraz druga warszawska ekipa dotarli na czas i można się przywitać oraz rozpocząć proces zapoznawczy.
Pod Dziksona po chwili podjechała laweta. Mieliśmy nadzieję że nie będzie to zły omen:
W końcu pojawił się Morfeusz. Wiszące z samochodu druty, reszty jakiejś pasty na klapie i ogólny styl na chaos uwiarygodniał opowieść o nocnym składaniu wszystkiego do kupy
Aczkolwiek wydaje się że więcej czasu niż w garażu Łukasz spędził u stylistki
Pomimo że mieliśmy wyjechać o 7 to w okolicach 8 wciąż w najlepsze trwały pogaduszki. Cejot przedstawił dwie opcje naklejkowe od patrona medialnego. Na wersję gejowskiego serduszka OK nikt się nie pokusił. Forma kwadratowa też początkowo nie wzbudzała entuzjazmu chociaż muszę przyznać że po naklejeniu prezentowało się dobrze.
Na koniec, jak już myślałem że wyjeżdżamy to okazało się że Rafi poszedł do sklepu a tak w ogóle to trzeba mu naprawić lampę bo jedna nie świeci...eh...Na szczęście wystarczyło stuknąć w nią pięścią żeby zaświeciła:) W końcu udało nam się wyruszyć. Niebo lekko pochmurne ale nie pada.
Podróżowanie w grupie to oprócz radości także opóźnienia. Po 100km już robiliśmy postój na tankowanie przez część ekipy gazu oraz dalszą dystrybucję i redystrybucję magnesów. Po kolejnych 20 Dziksonowi zablokowała się linka gazu i zrobiliśmy pierwszy postój techniczny:
Przy skręcie na tatrzańską Łomnicę zgubiliśmy audi, która wyprzedzając autobus nie zauważyła że część osób wykonała zakręt w prawo a druga część, która tego nie zrobiła zawróciła i naprawiła swój błąd. Jak się okazało zagubieni mieli telefon tylko do Dziksona, który prewencyjnie po przekroczeniu granicy go wyłączył. Wydawało się że już po nich, więc bez zbędnej troski pojechaliśmy dalej.
Na Słowacji życie toczy się wolniej i 10litrów gazu potrafi się przelewać 15min.
Ja wykorzystałem przerwę do zakupu 3 tabliczek Studenckiej czekolady.
Potem nastąpił odcinek tragiczny. Kiedyś z Bananowcem jechaliśmy z Węgier przez Poprad i droga była cudna, z tym że jechaliśmy trochę bardziej na wschód. Tym razem postanowiłem że dobrze byłoby sobie skrócić drogę i odbić nieco na zachód. Droga była tak dziurawa że Morfeusz'owe gazowe zawieszenie wybebeszyło błotniki na zewnątrz oponami:
Na którymś z fragmentów Dzikson o mało nie zginął i usłyszeliśmy w CB po raz pierwszy
-Chyba u Dziksona w samochodzie unosi się delikatny zapach klocka.
Jak pokazała historia mieliśmy to usłyszeć jeszcze kilkukrotnie:)
Kolejny postój , tym razem na Węgrzech gdzie jak się okazało większość uczestników nadal nie miało winietek na tamtejsze autostrady. Za karę zapłacili 15 euro zamiast 11 przez internet. Dzikson wykorzystał postój do rozwinięcia straganu z koszulkami:
A my podziwialiśmy węgierską myśl planowania urbanistycznego a w szczególności umiejętnego doboru odległości pomiędzy blokami:
Jakby komuś zabrakło czystych majtek to w każdej chwili można ściągnąć sąsiadowi ze sznurka, albo pewnie nawet z tyłka.
W końcu zaopatrzeni w potrzebne dokumenty winietkowe zaczęliśmy się przyzwoicie poruszać:
aż do Auchan'a na obwodnicy Budapesztu gdzie spotkaliśmy się z miejscowym fanklubem i Józkiem, który mimo iż wyjechał 2 godziny później to przyjechał 2 wcześniej
Audi się w międzyczasie jakoś odnalazło na właściwym szlaku, chociaż pomyliło Auchany. Okazało się że wszystkie wyglądają tak samo.
-Jesteśmy pod Auchan, a wy gdzie?
-My też
-No dobra, to ja stoję tak że po prawej mam sklep, na przeciwko stację , obok górkę i są tu jakieś rysunki zwierzątek
-Nie możliwe, ja też w tym samym miejscu stoję i Cię nie ma
-Kurde, jesteśmy gdzie indziej
Dokładnie to 10km obok. Czekanie można sobie umilić oględzinami T16 pod maską 205:
Czy też bardziej prozaicznymi modelami ( chociaż ten też nie był standardowy bo było to jakieś 12v z 605 )
Cyknąć fotkę na fejsa:
Czy taką na fanpage:
Zjedliśmy jeszcze trochę psa z makaronem u chińczyka i ruszyliśmy grubo już spóźnieni w kierunku granicy z Serbią. Po drodzę znów wysiadł nam i prędkościomierz a parę dni wcześniej wentylatory chłodnicy odmówiły kręcenia się w upale. Postój na granicy w pokaźnej długości korku przerósł możliwości naszego układu chłodzenia i metr po metrze trzeba było się przemieszczać za pomocą rąk:
W końcu dotarliśmy do Nowego Sadu o 21 i o dziwo z jednym tylko zawracaniem dotarliśmy do Hostelu, który okazał się być praktycznie przy samym rynku. Zajęliśmy dwa pokoje 10 osobowe i dodatkowo jedną czwórkę, którą udało nam się wynegocjować aby była w tej samej niskiej cenie co reszta. W końcu wybraliśmy się na upragnione piwko na mieście które dawno mi tak dobrze nie smakowało:
Humor dopisywał
I tylko Józek był trochę zawstydzony po tym jak ktoś zadał niezręczne pytanie o tygrysi skok
"Tygrys nadchodzi bezgłośnie" to wszystko co udało nam się wtedy dowiedzieć. I tym razem historia miała rozwinąć ten wątek niebawem.
Na koniec dnia wybraliśmy się dalej na miasto gdzie odkryliśmy psie legowisko:
Zamek nad kolorowym mostem:
oraz bulwary, gdzie poznaliśmy smutną historię lokalnej Marii
Hostel drżał cały w posadach w rytm chrapania któregoś z osobników zalegających w pokoju na szczęście sąsiednim do naszego. Kto to był to do tej pory nie wiem, chociaż podejrzewam Olka:) Ustaliliśmy że wyruszamy nazajutrz o 8 i poszliśmy spać.