Dzień 11, 10 maja, niedziela. Katranci Tabiat Park - Kayakoy - Dalyan ~150km (mapa tego nie zawiera ale tego dnia trochę się pokręciliśmy szukając zarówno ruin jak i campingu )
- Jak ja oznaczę początek i koniec dziennej trasy, jeśli zarówno jedno jak i drugie po dzisiejszym dniu będzie wyglądało, po naniesieniu na mapę, jak jej środek? Może zielona chorągiewka będzie pasowała na początek a taka w szachownicę na koniec? Będzie to zrozumiałe? Zaraz, zaraz, skąd tu ten szlam? Co to charczenie?
Budzę się. To tylko sen. No może nie całkiem. Obok na poduszce widzę Kukuncia.
- Wysmarkał poduszkę - stwierdzam i próbuję odsunąć się nieco na bok. Niestety nie ma tam już ani poduszki ani karimaty. Głowa dudni o deskę na której rozbity mamy namiot.
Zza namiotu dobiega mych uszu zbliżający się głos Uli:
- U Fenkju-Szyby w aucie śpi kot! - W drzwiach namiotu pojawia się obiektyw a zaraz potem uśmiechnięta twarz Wisienki. Pstryk!. Ula wstała chyba już dawno. Jest przebrana i gotowa na nowy dzień - wstajecie? - pyta.
- Jak to kot? Skąd się tam wziął? - nawiązuję do pierwszej części wypowiedzi ignorując zupełnie drugą.
- Nie wiem, spał w foteliku Kukuncia. Zrobiłam zdjęcie. Zobacz:
- Trzeba go przepędzić zanim Fenkju się obudzi i go nakryje in flagranti. Już ostatnio narzekał, że nanieśliśmy mu błota do samochodu. Co prawda starał się mówić spokojnie i dobierał łagodnie słowa ale i tak między wierszami można było wyczuć lekkie niezadowolenie:
- Ooo! moje auto wygląda jakby ktoś tu gnoju nawrzucał widłami! - przypominam sobie w myślach jego reakcję - Brr.
- Rozsypane mleko Kukuncia na siedzeniu też nie pomaga. Nie wiem czy kiedykolwiek uda mu się to posprzątać. Pewnie nieprędko. Trzeba będzie mu po powrocie kupić jakiś ładny prezent. Tak w ogóle to Kukuncio chyba się zaraził od kogoś zarazą. Smarka i rzęzi - zauważam wygrzebując się ze śpiwora na tyle ostrożnie żeby go nie obudzić.
W ostatnich dniach coraz więcej osób skarży się na podstępny atak jakiejś panoszącej się po okolicy choroby. Przeraźliwy katar, gorączka, bóle głowy. Być może także inne, przemilczane, objawy to jej znak rozpoznawczy. Wstajemy. Wychodzę z namiotu. Po lewej stronie wciąż kłębią się mrówki. Napędza je moja konserwa, którą jakimś cudem wygrzebały z worka na śmieci. Przypomina mi to że i dzisiaj pewnie nie będzie co jeść. No cóż. Poza rejwachem w nowym mrowisku, na campingu panuje jeszcze poranny spokój:
W altanie nad morzem widać ślady legowiska. Przez chwilę zastanawiam się czy to ktoś z naszej ekipy tam spał. Potem dochodzę do wniosku że jest to średnio istotne i o tym zapominam.
Składamy namiot. Nie jest to łatwe. Kukuncia trzeba gdzieś wyeksmitować na czas załadunku tego wszystkiego do bagażnika. Za nic w świecie nie chce siedzieć w swoim mini namiociku. Wije się i wydziera. W końcu udaje się go czymś zająć czy jakoś go inaczej spacyfikować. Wyciągamy resztki bagietki i znaleziony gdzieś pasztet. Pałaszujemy.
- Foksiu, Ulo, używacie jeszcze czajnika? Mogę pożyczyć? - Rafał wpada na poranną herbatę.
- Jasne, bierz
- Eee, macie może jakiś przedłużacz? Kontakt jest trochę wysoko
- Niestety...
Po chwili przychodzi do nas Gad z Anią. Wyglądają na gotowych do wyjazdu.
- To co Fox, jedziemy do tego opuszczonego miasta?
- No ja jestem za tym żeby to zobaczyć jak już tu jesteśmy.
- Dobra no to my już się powoli zbieramy. Jedziemy z powrotem do Fethiye i tego Kayakoy a potem wracamy i jedziemy dalej do Dalyanu?
- Dokładnie.
Po wyjeździe na główną drogę i skierowaniu się na Fethiye naszym oczom ukazuje się chyba najładniejszy widok drogowy na tym tripie. Zjazd w dół, po prawej morze a na horyzoncie wysokie góry. Oczywiście nie robimy zdjęcia. W Fethiye wypatruję Pork Shopu, któremu bardzo chciałbym zrobić zdjęcie. Niestety tym razem koło niego nie przejeżdżamy. Widzimy za to po lewej wykute w skale katakumby.
- Widzieliście to? Zarąbiste lochy w skale! - Bananowiec zachwyca się przez CB po czym zawiesza się na progu zwalniającym. Zaraz za nim to samo czyni Józek.
- Telmessos - będziemy tędy wracać - mówię mając na myśli skalne grobowce.
- O nie... - mówi ktoś inny mając na myśli progi.
Drogą na Kayakoy wiedzie pod górę, serpentynami. Jest wyboista ale całkiem malownicza i daje frajdę z jazdy. Za nami roztacza się świetny widok na zatokę z miastem Fethiye. Po kilku kilometrach wjeżdżamy do lasu, w którym co chwilę, między drzewami, migoczą białe kamienie ustawionych tam nagrobków. Dziwny, nieogrodzony i wyglądający na zupełnie dziki i opuszczony cmentarz. Zjeżdżamy w dół. Jest i samo Kayakoy. Mijamy kilka całkiem normalnie wyglądających domów i restauracji. Jak na wymarłe miasto jest tam całkiem sporo życia. Właściwe miasto i cel naszej wycieczki jest na samym końcu. Wzgórze okalające miasto od południa usiane jest ruinami. Praktycznie całe zbocze wypełniają domy bez okien, drzwi i dachów. Na szczycie można dostrzec mały kościółek i turecką flagę na maszcie.
Jakaś para turystów z plecakami skęca w polną drogę w stronę ruin. My jedziemy kawałek dalej w poszukiwaniu parkingu. W końcu trafiamy do zatoczki przy której jest jakiś hotel i ... kasa biletowa.
- Chyba trzeba kupić bilety....
- Ja tam wcześniej widziałem normalną, pustą drogę idącą między ruinami. Ktoś z plecakiemi tam wchodził. Nie widziałem tam nikogo sprzedającego wejściówki. Wróćmy tam.
Wróciliśmy. Przy parkowaniu z deski rozdzielczej spadają mapy i słowniki, które tam wcześniej poukładałem żeby były pod ręką.
- No nie! Nie wytrzymam tu - wykrzykuje Fenkju nachylając się w moją stronę
- Chyba mnie zabije - myślę - Uciekać? Zostawić Ule? - wstrzymują oddech a w głowie kłębią mi się przeróżne myśli - No ale zaraz? Za słownik i mapę mnie zakatrupi?
Chwila grozy. Fenkju sięga do półki w drzwiach i wyciąga na wpół wylany flakonik samochodowych perfumów do nawiewu.
- Czy to ja wylałem? - zastanawiam się i czekam na ewentualny pierwszy cios, który na szczęście nie nadchodzi.
- Natalia zabrała płyty i przewróciła butelkę. Jak ja teraz wytrzymam w tym smrodzie? - mówi a ja czuję ulgę że to nie moja wina.
- No nie wiem, może jakoś to wywietrzymy albo napierdzimy dla równowagi.
Wychodzimy. Ja rezygnuję z nosidełka i myśląc że są tam jakieś uliczki ładuję Kukuncia do wózka. Uliczek nie było. Były schody.
- Ty go dalej niesiesz! - słyszę i coś mi mówi że to do mnie. Nie pozostaje mi nic innego jak się dostosować:
W dolnej części miasta pasą się owce. Niektóre wygolone, inne nie. Jak widać i tam nie ma konsensusu odnośnie tego jak jest lepiej.
My idziemy do góry. Tutaj Janusz się zamyślił i nie zauważył że Martyna się zdyszała i została w tyle. Jak się zorientuje to dostanie bure i za karę nie zwiedzi kościoła. No ale nie wyprzedzajmy wydarzeń.
Gadowi i Morfeuszowi chyba podoba się tam bardziej niż Kukunciowi:
Robimy kilka zdjęć dobrze prezentującej się Oldze:
i docieramy mniej (Kukuncio) lub bardziej (ja) zziajani na szczyt:
Gdzie znajduje się wspomniany wcześniej kościółek:
I turecka flaga na maszcie:
Rozglądamy się dookoła.
- Dziwne to miasto. Niby Greckie a nie ma portu - mówimy spoglądając na morze, które jest po drugiej stronie wzgórza i nie ma przy nim żadnych zabudowań - Ciekawe z czego oni żyli?
Ula zamyślona.
Możliwe że też zastanawia się nad brakiem portu. Być może też wspomina 6tys ludzi, którzy kiedyś tutaj żyli i mieszkali a którzy zostali wypędzeni w latach 1914-1922. Część z nich została przesiedlona do Grecji a część wypędzona wgłąb Turcji. Wielu umarło z głodu i wycieńczenia gdzieś przy drodze, którą byli pieszo przepędzani do innych miejsc...Smutne są często losy ludzkości. Na podstawie historii tego miasteczka powstała książka "Birds without wings", którą kupiłem sobie przed wyjazdem a której niestety nie miałem jeszcze czasu przeczytać. Faktem jest że po wojnie Turecko-Greckiej w 1922 roku Turcy chcieli sprowadzić na to miejsce muzułmanów wypędzonych w odwecie z Grecji na mocy jakiegoś traktatu. Niestety ludzie Ci, przyzwyczajeni do życia z równinnego rolnictwa, nie chcieli zamieszkać w górskiej stercie kamieni i osiedlili się gdzie indziej. Trzęsienie ziemi w 1957 roku dokończyło dzieła zniszczenia.
Schodząc na dół mijamy wyjątkowo dobrze (zważywszy na ogólny stan tej wioski) zachowany kościół. Niestety jest ogrodzony i zamknięty. Tablica informacyjno-zastraszająca mówi coś o kamieniach spadających na głowę i domniemanej renowacji, która rzekomo jest tam prowadzona. Zaglądamy przez kraty. Nie widać śladu prac ani jakichkolwiek robotników. Teren jest ewidentnie opuszczony. Mur wygląda na możliwy do sforsowania więc wchodzimy do środka metodą hop-siup:
Kukuncio w wieku 9 miesięcy dokonuje pierwszego w swoim życiu włamu. Głowę ma spuszczoną. Dobrze - ma się czego wstydzić.
Wnętrze kościoła, choć bardzo zrujnowane to wciąż może imponować:
Rafał lubi nowinki techniczne więc zrobił tutaj telefonem fajne panoramiczne zdjęcie z udziałem nas wszystkich. Ja niestety nie dysponuję żadną nowinką ani takim zdjęciem. Wkleję więc takie z nie najgorzej wyglądającymi znajomymi ludźmi:
Vroobla zmęczył skok przez ogrodzenie i zbiera siły na drogę powrotną korzystając z energii z kosmosu:
Kukucio jest wszędzie noszony więc sam nie musi nosić nawet śladów zmęczenia:
Schodzimy na dół. Kilkadziesiąt metrów poniżej kościoła jest kasa biletowa, której udało nam się uniknąć oraz kilka straganów. Z daleka wygląda to ciekawie, z bliska już dużo gorzej. Puszka coli za 3zł czy skorupa żółwia za kilkadziesiąt sprzedawana przez pomarszczoną starowinkę. Oprócz rzeczonej łupy ma wystawione jeszcze inne stare obiekty, które jednak nas nie zachwycają. Sam lubię starocie ale to co tam było wystawione wyglądało po prostu nędznie żeby nie powiedzieć "jak wyciągnięte ze śmietnika". Trochę dalej udaje nam się znaleźć sklep spożywczy z colą w normalnej cenie i czipsami. Jest też galeryjka w której miejscowy chłop maluje drewniane magnesy na lodówkę. Kupuję jeden z rysunkowymi kotami i nazwą miejscowości. Siostra się ucieszy. Możemy wracać do Fethiye:
Po raz drugi przedzieramy się przez zestaw progów mocno zwalniających i podjeżdżamy pod Telmessos - pozostałości po kulturze ludzi, którzy zamieszkiwali wybrzeże Likijskie jeszcze zanim dotarli tu Grecy (Vi-IVw.p.n.e). Ludzie ci, odwrotnie niż my, woleli inwestować w mocno niepewne przyszłe życie zamiast hulać w doczesnym. Zamiast więc zbudować sobie porządne domostwa to spuszczali się na linach ze zbocza i siedząc całymi dniami w wiklinowych koszach kuli sobie w skale groby. W końcu ktoś ich najechał i wybił w pień. Co nieco jednak z ich pracy zostało i mogliśmy obok zaparkować Peugeot'y:
i udać się w górę stromego podejścia:
Gdzie w tle za Kukunciem widać grobowiec Amythasa:
do którego można było podejść po dokonaniu skandalicznie wysokiej opłaty. Jakiej dokładnie nie wiem bo nie pytałem. Ktoś zapytał, zdegustował się, plotka się rozniosła i psioczyli wszyscy. Nikt tam nie poszedł poza parą niemieckich emerytów. Obserwowaliśmy ich przez chwilę jak mozolnie idą pod górę.
- Myślicie że tam się da wejść do środka?
- Hmmm wtedy może warto byłoby jednak wysupłać parę groszy na ten bilet
- Ja myślę że nie wejdą - powiedział ktoś z przekonaniem.
Idą, przystają, znowu idą. Są przy wejściu.
-Chyba szarpią za klamkę
- Klamkę? Serio? Przecież to grobowiec sprzed naszej ery.
- Tak czy siak nie wchodzą. Zamknięte. Nadziali się. Nie warto było płacić. Wracamy?
- No chodźmy. Magnesy też są drogie. Chciałem kupić ale przez to nie kupiłem.
Fajną sprawą były żółwie, które ktoś hodował pod deską opartą o ogrodzenie tych grobowców. Mniej fajną - wysypisko śmieci za ogrodzeniem domu po drugiej stronie ulicy. Nawet przy nas ktoś z tego domu wyszedł i wyrzucił kubeł odpadków przez płot.
Na parkingu było jeszcze trochę problemów z kierowcą busa, który się tam wpakował utrudniając nam zawracanie ale oprócz tego dość sprawnie się stamtąd wydostaliśmy i przejechaliśmy aż do Dalyanu - mekki wielbicieli ogromnych morskich żółwi.
O tym jak nierozłączne jest to miejsce z morskimi żółwiami świadczyły sklepy z pluszowymi żółwikami a przede wszystkim fontanna na środku ronda. Niestety muszę podlinkować ją z tripAdvisora bo sam nie zrobiłem jej zdjęcia:
Pokręciliśmy się trochę po mieście zanim Gadowi udało się zlokalizować camping. Co prawda nie w mieście ale za to nad brzegiem jeziora. Jakieś 7km w stronę morza. Dosyć sprawnie dotarliśmy pod wskazany adres, potwierdziliśmy chęci przenocowania tam w namiotach, oglądnęliśmy piękny czerwony samochód na białych oponach (ktoś ma fotkę?), część osób została tam na obiedzie a reszta udała się na plażę. Bananowiec zwietrzył szansę na frajdę z jazdy i pocisnął przodem. Dodał gazu i wyrżnął kołem w ogromną dziurę za zakrętem.
- Wybuliło mi oponę - podsumował ten przejazd lakonicznie gdy już dołączył do nas na plaży.
Ula pokazała Kukunciowi trzecie podczas tego wyjazdu morze. Po Egejskim i Marmara przyszła kolej na Śródziemne. W tym miejscu bardzo ciepłe aczkolwiek wyjątkowo mało przejrzyste. Piasek z tej plaży mącił wodę i brudził kończyny.
Tymczasem nad lądem zaczęły zbierać się ciemne chmury i raz po raz błyskało się w oddali:
Kukuncio minę ma nietęgą bo piasek w tym miejscu miał chyba z milion stopni i parzył w jajka.
Fenkju-Szyba wyglądał jakby mu islamiści już odcięli głowę
a ja poszedłem przebiec się na drugi koniec plaży, w miejsce gdzie kończą swoją trasę wycieczki żółwio-znawcze. Nie wiem dlaczego wydawało mi się że do ujścia rzeki Dalyan jest blisko:
-Za jakieś 20 min powinienem wrócić - powiedziałem na odchodne.
Po 35 prawie wyplułem płuca a ledwo dobiegłem do miejsca gdzie jakaś kobieta opalała się topless. Biegały tam też małe krabiki. Zarówno jedno jak i drugie przedstawienie skończyło się jednak jak tylko się zbliżyłem. Moje życie jest czasem smutne.
Na końcu plaży, tak jak przewidywałem, było ujście rzeki Dalyan. Kończyły tam swoje rejsy statki wycieczkowe przewożące turystów. Na jednym z pomostów zauważyłem grupkę ludzi patrzących w wodę. Ktoś rzucał chleb, ktoś inny gmerał w wodzie kijem. Myślałem że może mają tam żółwia więc postanowiłem wtopić się w tłum i zerknąć. Średnio się to udało. Może dlatego że wszyscy byli ubrani a ja jedyny w samych gaciach, czerwony i spocony a może dlatego że jako jedyny nie mówiłem po flamandzku. Patrzyli na mnie dziwnie więc uciekłem. Udało mi się natomiast nawiązać kontakt z jakimś marynarzem.
- Ile za rejs?
- Ile was jest?
- 23 osoby
- 200 lira, cały statek - powiedział dając mi wizytówkę - zadzwońcie na ten numer a ja będę na was czekał jutro o 6 rano w porcie. Znajdziemy się na pewno.
Zwinąłem wizytówkę w garści i pobiegłem z powrotem. Ależ po kopiatym piasku się ciężko biega...
Po powrocie z ulgą stwierdziłem że wszyscy wciąż plażują pomimo braku słońca. Nikt na mnie nie krzyczał. Może dlatego że Natalia też poszła się powłóczyć a mi udało się ją wyprzedzić. Powoli jednak wszyscy robili się głodni a do zobaczenia było wciąż centrum ratunkowe żółwi - Dekamer. Organizacja ta skupia wolontariuszy, którzy z własnej nieprzymuszonej woli mieszkają na plaży przez kilka miesięcy i opiekują się żółwiami. Kukuncio ociągał się z chodzeniem boso po ostrych kamieniach więc wziąłem go na barana i udaliśmy się w tamtym kierunku:
Oprowadzał nas student:
- Dużo macie tutaj żółwi? Temu np co się stało ze u was jest? Czemu się nie rusza?
- W tym momencie mamy trzy. Jednego pokiereszowała motorówka, drugiemu jakiś wędkarz uszkodził dziub a trzeci ma pękniętą skorupę i chyba złamaną nogę.
- Długo takie żółwie u was przebywają zanim wyzdrowieją?
- Dosyć. Ten tutaj np jest już w tym baniaku 3 lata
- One są groźne? Jakbym tutaj np upuścił Kukuncia to by go od razu zjadł?
- Zjeść nie ale pewnie by go podziobał. One mają twarde i mocne dzioby. Proszę nie wrzucać tu dziecka.
- A co sądzicie o tych wycieczkach, które są organizowane dla turystów z Dalyanu. O tych podczas których pokazywane są im ponoć żółwie w rzece.
- Przez te zabawy trafia do nas coraz więcej żółwi. Ci kolesie wysypują ogromne ilości jedzenia do rzeki żeby je zwabić. Żółwie wpływają do rzeki a tam jest słodka woda. W słodkiej wodzie jest mnóstwo bakterii na które one nie są przygotowane i chorują, stają się słabsze. Do tego kiereszują je pływające tam i z powrotem łódki. Skandal jednym słowem. Idziecie na taką wycieczkę?
- Hmmm, no nie będę ukrywał że tak....
- ....
- To ja może kupie koszulkę. Ile? 10 euro? spoko, dzięki za oprowadzenie:)
Bananowiec wrzucił datek do skarbonki, zapakowaliśmy się do auta i udaliśmy się na camping, po drodze cykając jeszcze fotkę romantyczną:
Obiad był wyjątkowo dobry. Upiekł go chyba sam właściciel campingu a obsługiwały gości jego córki nie noszące chust. Tutaj Bananowiec coś je a Dzikson już coś zjadł i jest zadowolony:
Florek pochwalił się że byli w mieście i wytargowali świetne warunki na jutrzejszą wycieczkę łódką. Tylko 230 lira za nas wszystkich! Zatwierdzone, potwierdzone, umówione. Świetnie, nie?:)
- Eh...Na co ja tam biegłem?- Pomyślałem mnąc wizytówkę w kieszeni.
Od tego czasu wydarzyło się kilka dziwnych zdarzeń. Jedno z nich zmroziło krew w żyłach Uli. Nie wiem gdzie ja byłem ale gdy wróciłem to usłyszałem tylko:
- Kukuncio został chyba muzułmaninem
- Hahahah, serio? Jak to?
- Przyszedł tu jakiś stary gość i zapytał czy może dotknąć Kukuncia. Zgodziłam się bo turcy tutaj co chwila go i tak biorą na ręce i chyba lubią.
- No i?
- No i ten gość położył mu ręce na głowie i zaczął odprawiać jakieś modły. Co teraz będzie?
- No nic, przecież nie wierzymy w takie rzeczy.
- A no tak.
Faktem jest że Kukuncio od tej nocy dawał strasznie w kość. Nikt już nie chciał mieć potem namiotu rozbitego koło nas i staliśmy się poniekąd wyrzutkami. W ogóle działy się tego wieczoru dziwne rzeczy. Światło gasło, Fenkju-Szyba przebierał się w damskie ciuszki (czyt. chustę) gdy pojechaliśmy do miasta i oglądaliśmy zadbanego Tofasa, którego właścicielem był kucharz w miejscowej knajpie:
ciepła woda się nagle skończyła, brama się sama zamknęła a rano otwarła a Gad widział w nocy coś czego się nie da odwidzieć. Co dokładnie? Nie wiadomo. Nie chciał powiedzieć i pewnie zabierze to ze sobą do grobu. Ja mogę tylko podejrzewać że to coś dotyczyło Morfeusza albo Bananowca. Ewentualnie (proszę - nie!:) ) ich obu:) Tylko oni zostali z Gadem jako ostatni, gdy już skończyliśmy dyskusję o wrzucaniu silnika HDI do 205 i gdy ja już od nich odszedłem i poszedłem spać...
Tzn poszedłem z myślą o spaniu. Kukunciowe krzyki i jęki piekielne nie raz niosły się po campingu i okolicy burząc panujący tam spokój...to była straszna noc...ciekawe czy wszyscy muzułmanie mają problemy ze spaniem?:)