Co prawda smutno tak pisać samemu post pod postem ale postanowiłem jednak dokończyć tą relację. Chociażby dla własnej satysfakcji i poczucia że nie zostawiam czegoś rozgrzebanego. Nie wiem czy ktokolwiek przebrnie przez taką ilość tekstu ale cóż - emocji tego dnia było sporo. Jest trochę nostalgicznie. Inaczej niż do tej pory. Czy się spodoba - nie wiem. Było wtedy tak:
Dzień 15, 14 maja, Półwysep Gallipoli - Warsztat Alex Devil, Sofia ~600km
Zmarzłem tej nocy przeokropnie. Co godzinę, dwie, budziłem się skostniały, zwijałem mocniej w kłębek i zasypiałem na nowo. Tymczasowe ukojenie znalazłem, na bardzo krótko, w drugiej parze spodni. Chwilę później, z mniejszymi już tym razem oczekiwaniami, wdziałem drugą koszulkę a na stopy naciągnąłem kolejną parę skarpet. Wszystko na nic. Uświadomiło mi to wszystko nędzę mojej garderoby. Jedyne, czego nie miałem jeszcze założonego to sandały. Gdyby nie to, że po tylu dniach kontaktu z zapoconą, niedoszorowaną stopą, zaczęły wydzielać okropny fetor, rozważyłbym pewnie sięgnięcie i po tą deskę ratunku. Rozglądnąłem się po namiocie. Pusta karimata, na miejscu obok, wydała mi się świetnym symbolem samotności osoby zamkniętej w lodówce. No właśnie, jak już jesteśmy przy sprzętach kuchennych, Ula spała sobie z Kukunciem w ciepłej kuchni.
- Może by się tam jednak przenieść? - zaświtała mi w głowie zuchwała myśl, którą jednak szybko odrzuciłem jako niedorzeczną - Nie, nie, nie.
Płacz dziecka byłby jeszcze gorszy. Znów przeszywałby mi głowę i rozrywał wnętrzności. Jak młot udarowy przystawiony do głowy czy śrubokręt wbity pod żebro. Tutaj jest cicho i spokojnie, jakiś robak cyka sobie na zewnątrz, niedługo zaczną świergotać poranne ptaki. Nie jest tu wcale tak źle. Jak wsłucham się w ciszę to może usłyszę wyciekający z kiosku Melosa olej?
Jednak to już nie dzisiaj. Obudziły się ptaki i świergolą. Gdzieś czytałem, że ptaki wcale nie umieją śpiewać od urodzenia. Uczą się od rodziców (nie jest jasne czy obu i czy w ogóle od swoich) jak należy to robić. Ciekawe czy da się to jakoś wychwycić taki niuans, że jeden z nich jest doświadczonym śpiewakiem a drugi fałszuje? Nigdy na to nie zwróciłem uwagi. Ciekawe też, ile czasu musi minąć, żeby Kukuncia dało się czegoś sensownego nauczyć? Co ja w ogóle wygaduję? Niedobrze ze mną. Chyba wpadam w delirium. Odlatuję. To pewnie z zimna. Ewentualnie ktoś mnie otruł.
Zanurzony w tych rozważaniach dotrwałem do świtu. W którymś momencie musiałem zasnąć. Pamiętam bowiem że zaskoczyło mnie to, jak nagle zrobiło się jasno i ciepło. Jak rozbitek, dryfujący na resztkach rozbitego statku, wychodzi w końcu na brzeg, tak ja wyszedłem z tego zimnego namiotu na słońce i czułem się uratowany.
Poszedłem sprawdzić co tam słychać w kuchni. O dziwo nie kukułki. Pewnie śpią. Ula wręcz przeciwnie - wstała już i ścieli łózko. Większość ubrań już spakowana, leżą sobie ułożone w torbie. Kukuncio leży w swoim namiociku. Szamocze się mniej niż zazwyczaj. Podobno nie była to aż tak straszna noc jak mi się wydawało że może być. Przynajmniej dla nich.
Rozglądam się po pustej o tej porze kuchni:
W kątach i na blacie porozstawiane są kartony. Otwieram jeden z nich. W środku same ulotki. Wszystkie takie same. Po angielsku i turecku. Lista miejsc pamięci żołnierzy, którzy zginęli w walkach o półwysep na którym jesteśmy. Szlak pomników, tablic upamiętniających, miejsc bitew. Niedawno była jakaś okrągła rocznica tego wydarzenia - przypominam sobie z telewizji - Być może nawet setna. Ulotki pewnie zostały właśnie z tej okazji. Pewnie spodziewano się większej ilości gości. Zamykam karton, odkładam go na miejsce. Po co komu te wszystkie wojny? Trzeba poszukać Szyby i zacząć się pakować.
Na zewnątrz kolejne namioty znikają w pokrowcach a potem w bagażnikach. Szyba jako jedyny nigdzie się nie spieszy. Idę do łazienki. Jest tam kilka budynków pełnych jakiś labiryntów. Byłem tam już kilka razy dnia poprzedniego i za każdym razem błądziłem. Z jednego nie umiałem, przez dłuższą chwilę, się wydostać. Do każdego z nich wiodą dwa wejścia ale z jakiegoś powodu, wchodząc jednym a wychodząc drugim, człowiek zastanawia się czy nie wyszedł przypadkiem z innego budynku niż ten, do którego wchodził. Nawet wchodząc na nowo tym samym wejściem, z którego pomocą właśnie opuściło się dany gmach, człowiek jest zaskoczony tym gdzie się znajduje. Gdzie są kible i umywalki? Krążyłem tam dłuższą chwilę zanim znalazłem umywalkę a przy okazji też Bananowca , myjącego zęby. Wymieniliśmy się kurtuazyjnymi przywitaniami. Wychodzę się pakować. Większość osób jest już gotowa do wyjazdu. Szyba nie jest. W sumie, skoro i tak się rozdzielamy od grupy, nie robi to większej różnicy czy wyjedziemy razem czy osobno. Ponaglam go mimo wszystko. Mógłby się chociaż umyć. W życiu potrzeba czasem choć namiastki dyscypliny. Wszędzie pełno rozpasania. Poszedł.
- Wyjeżdżamy Foxiu, powodzenia w Sofii, dajcie znać jak wam poszło - kilka osób żegna się z nami, wsiadają do samochodu, buksują kołami i odjeżdżają. Machamy do nich wzruszeni, patrzymy jak znikają za zakrętem. Nie zobaczymy ich już w tym roku a w takim samym składzie pewnie już nigdy. Robię zdjęcie dokumentujące tą, chwytającą za serce, co by nie było, chwilę:
Szyba wraca z łazienki. Wygląda na zaskoczonego widokiem pustego trawnika, w miejscu gdzie kilka minut temu było jeszcze dużo osób i samochodów. Zostało trochę wydeptanej trawy i plama oleju. Nie wzbudza to jednak w nim głębszych emocji. Wyciąga torbę z jedzeniem, beznamiętnie rozsmarowuje pasztet na kanapce. W jego ruchach nie widać pośpiechu. Siadamy na murku i czekamy aż skończy posiłek. Tym razem, ku naszej uldze, nie gotuje fasolki. Skończył. Wyjeżdżamy pół godziny później niż reszta.
- Myślisz że jeszcze damy radę ich dogonić? - pyta
- Jeśli nigdzie się nie zatrzymają to nie. Jeśli będą szukać stacji z gazem to nie można niczego wykluczyć.
Wydaje się że jest w bojowym nastroju i chce ich gonić. Wyjeżdżając z campingu skręca jednak w prawo.
- Pojedziemy inną drogą - oznajmia klikając coś w nawigacji.
- Tą dłuższą i bardziej krętą? - pytam, widząc niezwykle powykręcaną wstążkę drogi.
- Tak.
Nie zawsze go rozumiem i potrafię trafnie ocenić.
Droga jest ładna i wiedzie przez malowniczą okolicę. To, co najbardziej rzuca się w oczy to zieleń. Soczyste liście i słońce, odbijające się od tych nieco bardziej błyszczących, tworzą klimat jakiego do tej pory w Turcji nie widzieliśmy. Ostatni raz takie kolory widziałem chyba w rumuńskich górach. Ula takie lubi i zazwyczaj się zachwyca. Tutaj jednak milczy. Zastanawia mnie to przez chwilę i się zamyślam. Potem popadam w znużenie i odrętwienie. Do teraz nie wiem czy tam rzeczywiście był las czy tylko mi się to śniło. Pamiętam kilka zakrętów i z letargu wyrywa mnie dopiero postój pod fortem w Kilitbahir. Nie pamiętam zupełnie po co się tam zatrzymaliśmy. Czy gnała nami jakaś potrzeba obcowania z tym miejscem czy po prostu należało opróżnić pieluchę? Mógłbym zapytać Szybę, uznając go za jedyną osobę przytomną w najbliższej okolicy. Rzut oka na jego oblicze sprawia jednak, że zaczynam wątpić w słuszność swojej obserwacji. Wychodzę, rozprostowuję nogi i robię zdjęcie. Szyba wykonuje tylko dwie z trzech, wyżej wymienionych, czynności:
Fortyfikacja stoi w miejscu, w którym cieśnina Dardanele jest najwęższa. Po drugiej jej stronie zbudowana jest podobna konstrukcja i razem strzegą tego przesmyku. Na naszej drodze, natomiast, stoi tylko wyjątkowo wąska brama w murze. Przeciskamy się i ruszamy na północ.
Turcy wyjątkowo sprawnie budują drogi. Kilka kilometrów za miastem mijamy wielką maszynę kruszącą skałę. Zaraz za nią koparka rozrzuca pokruszone w ten sposób kamienie a trzeci w kolejce walec od razu je ugniata. 100m dalej jakaś ekipa leje smołę a tam, gdzie to wszystko wyschnie, ktoś inny maluje pasy. Nie mija minuta jazdy a zauważamy że po świeżym asfalcie jeżdżą już samochody. Zaczyna się dwupasmówka. Wszystko wskazuje na to że do wieczora dojdą z tą szosą do kolejnego miasteczka.
Poruszamy się sprawnie. Nie licząc wyprzedzania konwoju wojskowego, ciągnącego na holu haubicę, podróż mija nam zupełnie bez wydarzeń. Na granicy również jest wyjątkowo pusto i sennie. W tą stronę nie ma już tylu zasieków i uzbrojonych strażników co poprzednim razem. Jest stacja benzynowa, sprzedająca olej napędowy za grosze, której zagadki do tej pory nie rozwiązaliśmy. Czemu jest tam tylko dizel i czemu tak tanio? Kto może tam tankować i na jakich zasadach? Czemu Rafał się tym jeszcze nie zainteresował? Na te pytania nie znamy odpowiedzi. Odwiedzamy sklep wolnocłowy, który okazuje się jednak być horrendalnie drogi. Wydajemy w efekcie wszystkie liry na turkish delight, sprzedawany na stoisku w hallu. Starcza na 7 pudełek. Wjeżdżamy do Bułgarii. Na stacji kupujemy winiety, tankujemy paliwo do Hondy, jemy jakiś placek i ruszamy w dalszą drogę. Czas zaczyna nas naglić. Warsztat w Sofii czynny jest do 18 a my mamy wciąż sporo kilometrów do pokonania. Szyba kolejny raz ciśnie więc hondę. Dzięki temu, jakieś 30sek wcześniej (niż gdyby nie cisnął) odkrywamy że autostrada się szybko kończy. Jedziemy przez wertepy naniesionego z budowy, na asfalt, błota i kamieni. Wjeżdżamy na drogę krajową i wleczemy się za zdezelowaną ciężarówką:
- Ciekawe czy ćwiartka mojego Peugeot'a też gdzieś sobie teraz tak jedzie przez kraj? - zastanawiamy się, patrząc na ładunek samochodu przed nami.
Przez ostatnie dni nie za wiele się dowiedzieliśmy o kondycji tego samochodu. Sms'y od Teodora:
- Do you know what's happening with the car cause nobody called me - pisał jakiś czas temu
Nieco nas niepokoją. Mamy pewne podejrzenie, że nikt tutaj nie trzyma ręki na pulsie. Celem rozwiania narastających wątpliwości i niepokojów, nawiązuję z nim kontakt neo-epistolarny za pomocą sms'a. Skutkuje to otrzymaniem ciut bardziej konkretnych informacji:
-Sorry for not answering, My yesterday was very busy. I was working till 1am. They are starting the swap today with priority before many other clients and they say they need two days to fix it. I think there are places to stay near the garage but I don't know anything about conditions.
- Czyli dopiero zaczynają. Kiepska sprawa. Trzeba będzie zostać na noc. Jakie ty masz plany - pytam Szyby - zostawiasz nas i gonisz resztę?
- Pewnie tak zrobię. Zobaczymy na miejscu co z Peugeot'em i dokąd im się uda dojechać.
- Spoko, nie ma problemu. Myślę że damy sobie radę. Kukuncio, chociaż wciąż o szklistym wzroku, wygląda na wracającego do świata żywych:
Po dłuższym czasie, pełnym telepania się po bułgarskich, wąskich drogach minionej epoki, wjeżdżamy znów na autostradę. Szyba ciśnie hondę. Dzięki temu, jakieś 30sek wcześniej (niż gdyby nie cisnął) dowiadujemy się że autostrada jest w remoncie, dziurawa, zwężona do jednego pasa i zatłoczona.
Zerkamy coraz częściej na zegarki, których żaden z nas nie nosi. Sytuacja robi się beznadziejnie podbramkowa. W myśl zasady - "cóż pan zrobisz, jak nic nie zrobisz?" - nie przejmujemy się tym zanadto i jedziemy dalej. Zamiast potęgującego stres przeklinania losu, preferujemy przywoływanie szczęśliwych wspomnień:
- Drugi raz będę w Sofii i drugi raz jadę tam przez zepsute auto - przypomina sobie Szyba - znowu niczego tam nie zobaczę poza jakimś warsztatem na przedmieściach.
- O, co się stało poprzednim razem i komu?
- Znajomemu w Patrolu rozpadło się sprzęgło jak wracaliśmy z zeszłorocznych wakacji. Przejechaliśmy przez jeden z tych tuneli, o nawet nie wiem czy nie przez dokładnie ten, a on nie przejechał. Został z drugiej strony. Holowaliśmy go do warsztatu przy obwodnicy, w którym jakiś polak chciał mechanika zarąbać siekierą.
- O to ciekawe. Myślisz że w moim aucie wciąż nie zamontowano silnika bo Teodor nie poszedł tam z siekierą?
- Mogło tak być.
W tych rozważaniach dotarliśmy do opłotek bułgarskiej stolicy. Po obu stronach autostrady wznoszą się tam wysokie góry z ośnieżonymi wierzchołkami.
- Fajnie tu mają. Blisko w góry, blisko nad morze. Szkoda tylko że dookoła panuje taka beznadziejna nędza.
W międzyczasie u reszty ekipy:
- Dotarliśmy do Burgas. Jemy i ciśniemy dalej. Daj znać co z młodym i autem - pisze Gad.
- Wygląda na to że nie będą nocować w Bułgarii tylko pocisną do Rumunii. Jak co roku, pod koniec tripu, każdy chce być już jak najszybciej w domu.
Nie da się ukryć że my też byśmy już chcieli. Szyba wpisuje w nawigację adres warsztatu. Ulica Ropotamo. Kreseczka na ekranie rysuje się aż do centrum Sofii. Jeszcze kilka kilometrów przed nami a na zegarku już po 17. Nikt nie mówi tego głośno ale coraz wyraźniej rysuje się przed nami scenariusz spektakularnego spóźnienia.
- Ulica Ropotamo jest chyba w każdym bułgarskim mieście - zauważa Szyba - tak jak na Węgrzech ulica Petofi. Byłem w kilku miejscach w Bułgarii i wszędzie taka była.
- Kto to był Petofi? - pytam, odwracając usilnie własną uwagę od uciekającego czasu
- A nie wiem, pewnie jakiś ich lokalny Mickiewicz
- Aha, gdzie my w ogóle jesteśmy? - patrzę z niepokojem na widok za oknem.
Skręciliśmy z zakorkowanej wielopasmówki w stronę jakiejś hali sportowej a potem wjechaliśmy między bloki. Okolica coraz bardziej przypomina slums. Wąski uliczki otoczone są blaszanymi garażami, jakimiś budami z desek i chaszczami po pas. Za jedną z bud rośnie coś co przypomina barszcz Sosnowskiego. Strach wychodzić.
- Jeśli gdzieś tutaj przywieźli twój samochód to chyba nie będę zdziwiony jak go nie znajdziemy - pociesza mnie Szyba w swój autorski sposób.
- Kiepsko to wygląda. Bardziej spodziewałbym się tutaj dziupli niż polecanego warsztatu - mówię patrząc na dwóch meneli otwierających piwo na skrawku wykoszonego trawnika.
Robimy rundkę po okolicy ale nie znajdujemy niczego, co by choć odlegle przypominało warsztat. Z brudnej klatki schodowej wychodzi na ulicę jakiś przykurzony chłopina w ubłoconych butach. Wychodzę z samochodu i zagaduję go zawadiacko:
- Excuse me, ulica Ropotamo to tutaj? Eto zdjes? - dopowiadam widząc jego konsternację.
- Ne - odpowiada.
Bułgarzy kiwają głową na "nie" a ruszają nią na boki na "tak". Odmiennie niż u nas. Tak przynajmniej słyszałem. Można by mieć więc uzasadnione wątpliwości co do odpowiedzi, sugerując się ruchem głowy, ignorując resztę ciała rozmówcy. Wzruszenie ramionami, natomiast, poprawione miną osoby zapytanej o czternastą cyfrę po przecinku liczby pi, nie pozostawia złudzeń. To nie tutaj. Zostaliśmy wyprowadzeni w pole. Zgubiła nas technika. Wszystko stracone. Wszystkie trzy telefony wskazują to miejsce jako ulicę Ropotamo. Nie ma najmniejszej wątpliwości że jest to błąd systemu, error, blue screen. Ula wyszukuje w internecie stronę Alex Devil, jest tam zakładka "contact". Czerwona pinezka wskazuje na obwodnicę. Miejsce, obok którego przejechaliśmy pół godziny wcześniej. Jesteśmy naiwnymi idiotami. Wracamy. Korek, zwężenie, 5 samochodów obok siebie na 3 pasach. Klaksony, dym z rur, pożoga. Wiadomo już że nie zdążymy. Zrezygnowani docieramy na miejsce pięć minut po 18.
Szutrowy parking zastawiony jest samochodami. Pomiędzy nimi, brudny i styrany, stoi posępnie nasz Peugeot. Jeden rzut oka wystarczy by stwierdzić, że nic z nim nie zostało zrobione. Gdyby nie miał silnika, stałby wyżej. Gdyby miał nowy, stałby gdzieś bliżej wyjazdu a nie wciśnięty pomiędzy stare graty.
Na przeciw nam wyjeżdża peugeot 407, otwierają się okno, wychyla się głowa. Pani w średnim wieku jest wyjątkowo spostrzegawcza i kojarzy fakty. Zagaduje nas bowiem od razu po angielsku:
- Is it your car?
- Yes, we've just arrived. Is it ready?
Pytanie retoryczne. Jasne że nie jest.
- Kto mówił że będzie? Mówiliśmy Teodorowi że najwcześniej w poniedziałek się tym zajmiemy
- Teodor napisał mi że dzisiaj zabraliście się za swap.
- Wolne żarty, nie rozmawialiśmy z nim od kilku dni. Coś mu się pomyliło.
Ręce mi opadły i ogarnęła mnie bezsilność. Patrzę na Ulę i Szybę i nie widzę wsparcia. Są równie posępni i zaskoczeni jak ja.
- Listen, we've got a sick child. He's been in turkish hospital. He's still sick. We need to go back to Poland before the end of the week.
Podszedł do nas drugi rozmówca. Chłop w średnim wieku. Najwyraźniej ktoś znajomy. Zaczęli rozmawiać ze sobą po bułgarsku. Udaje mi się wyłowić z tej rozmowy że to jej mąż, mechanik z warsztatu.
- Zamykamy już na dzisiaj, nic nie poradzimy.
Mógłbym się załamać. Okazja ku temu była wyśmienita. Siąść, płakać, wypić bańkę oleju i pożegnać się z tym światem. Z niewiadomych przyczyn postanowiłem jednak przejść do ofensywy.
- Nie odejdziemy stąd bez samochodu. Jeśli trzeba to sam wyjmę silnik. Tutaj na parkingu - mówię stanowczo, wskazując palcem na brudną kępę trawy wystającą z pomiędzy grud ziemi - Jeśli otworzycie mi warsztat to jest szansa że się przy tym nie zabiję - dodaję, otwierając bagażnik i wyciągając z niego spodnie robocze.
Zakładam je i otwieram maskę. Wyciągam z kieszeni pierwszy lepszy klucz płaski. Uwiarygodniam tym samym moją desperację. Desperację tak autentyczną jak absurdalną. Co ja bym zrobił na tym parkingu, biorąc pod uwagę nadciągający zmierzch? Buhaha - takiej odpowiedzi powinienem się po nich spodziewać. Mogliby śmiać się do rozpuku, tarzać po kamieniach, trzymając się za brzuch po czym spoważnieć, wsiąść do auta, odjechać, zamknąć bramę pilotem i spuścić psy. Zamiast tego spojrzeli raz jeszcze na Kukuncia, mówiąc:
- Ok, mój mąż musi coś zjeść. Otworzy wam warsztat żebyście mogli wjechać tam samochodem i niedługo wróci. Good luck with his english! - mówi na pożegnanie i odjeżdża.
- Ale im zagrałeś na emocjach - mówi Szyba - zwłaszcza używając do tego dziecka.
- Nie miałem wyjścia, widziałeś że chcieli już iść do domu.
Wtoczyliśmy gruchota na stanowisko. Ula wyszukała w internecie hotel nieopodal warsztatu. Ustaliliśmy że pojadą tam z Szybą, rozpakują się, Ula z Kukunciem zostaną wypoczywać a Szyba jeszcze do mnie wróci. Nie było jasne czy dostanę jakąś pomoc od Bułgarów. Powrót Szyby był więc wskazany jeśli nie nieodzowny. Odjechali. Ja zabrałem się rozkręcanie wszystkiego.
Założyłem że chłop, który miał mi pomagać, to własciciel warsztatu. W jego ruchach widać było dużo pewności, decyzyjności i rozeznania. Stanowczo zbyt dużo jak na zwykłą osobę postronną. Musi to więc być tytułowy Alex - pomyślałem - Alex Devil? Czort? Zobaczymy. Zanim wrócił, najedzony i o dziwo uśmiechnięty, ja miałem już zdemontowany cały osprzęt i kolektory. Trochę pogadaliśmy o sytuacji. O dziwo jego angielsku był całkiem płynny i rozkręcał się z każdą chwilą. Przyniósł z zaplecza klucz pneumatyczny, podnośnikiem uniósł auto do góry i sprawnie odkręcił sanki:
Auto jeszcze na chwilę zjechało na ziemię. Odkręciliśmy mocowania silnika. Chwilę później karoseria pojechała do góry a silnik został na palecie. W międzyczasie zjawiły się jeszcze trzy dziarskie osoby, które teraz, z niespotykaną wręcz wprawą i werwą, zabrały się za przekładanie osprzętu do drugiego silnika:
Wdaliśmy się w dialog. Jeden z nich, akurat taki niemówiący w żadnym znanym mi języku, z którym porozumiewałem się przez tłumacza, niedawno zamontował u siebie napęd 4x4. Nie pamiętam już o jaki samochód chodziło. Na pewno o jakiś mały i taki, w którym taki napęd nigdy nie występował. Całość pracy zajęła mu 3tygodnie. Wszystko zrobił sam. Pomyślałem że dobrze byłoby wysłać do niego Moraleza na szkolenie. Może wtedy pierwszy 205 4x4 doczekałby się wreszcie realizacji w skończonym czasie.
Z tych dywagacji wyrwał mnie Szyba. Wrócił z hotelu. Przywiózł wielki wór hamburgerów z McDonalda.
- Starczy na całą noc - zauważam - jakie masz plany?
- Jadę sobie. Widzę że tutaj sobie radzicie. Nic tu po mnie, przeszkadzałbym tylko. Idę spać. Wstanę o 5 i spróbuję ich dogonić na granicy.
- O fajnie Ci, będziesz sobie jechał przez ten zardzewiały most na Dunaju i stał na granicy.
- Pewnie tak
- Wielkie dzięki za pomoc. Gdyby nie ty to nie wiem co byśmy zrobili - mówię wypakowując z Hondy część naszych klamotów. Nie wszystko. Tyle, ile jestem w stanie unieść. Jeśli nowy silnik nie odpali to będziemy wracać pociągiem, autobusem, samolotem? Boję się myśleć.
Ściskam mu dłoń. Wsiada do samochodu, zamyka drzwi, odjeżdża. Czerwone światła Hondy znikają za rogiem, chwilę potem cichnie dźwięk opon toczących się po żwirze.
Odjechał. Zostałem sam. W dalekim kraju, wśród obcych ludzi, z autem bez silnika.
- Pierwszy raz doświadczam takiego rodzaju samotności - myślę sobie patrząc na porozrzucane po posadzce warsztatu części czegoś, co ma nas zawieźć z powrotem do domu.
- Jakież to jest wszystko mało realne - uświadamiam sobie kolejny raz, pakując plecak i kilka siatek do bagażnika Tuptusia.
Noc jest ciepła. Stoję jeszcze chwilę przed garażem. Pogrążam się w zadumie. Świecą gwiazdy, słychać pojedyncze samochody na pobliskiej obwodnicy. To chwila - myślę sobie - w której ktoś palący wyciągnąłby paczkę fajek i zaciągnął się, pogrążając się głębiej w myślach.
Ja otwieram tylko butelkę coli, piję kilka łyków. Czas wracać do roboty. Przy nowym silniku uwijają się już trzy osoby. Znajduję zajęcie dla siebie w rozkręcaniu tego starego. Zdejmuję głowicę, zaglądam do środka:
Obraz zniszczeń jest ogromny. Tłok spotkał się z zaworem. Głowica jest pęknięta, pokruszona, zdezelowana. Pasek przeskoczył tylko o jeden ząbek. Winnym zderzenia musiał być więc zawór. Wygląda na to że się zaciął i nie wrócił na swoje miejsce. Tłok, pomimo iż zniszczony, rusza się nadal dość lekko góra-dół w tulei. Jeden z Bułgarów przygląda się przez dłuższy moment uszczelce:
- Mister, look. Ktoś chyba źle skręcił ten silnik. Z jednej strony uszczelka jest bardzo zgnieciona a z drugiej ledwo co. Tak jakby ktoś zamiast dokręcić ją równomiernie, dokręcił dwa razy śruby z jednej strony.
- No rzeczywiście - przytakuję - zastanawiam się tylko czy ta uszczelka nie mogła się ścisnąć z tej strony przez to co się stało?
- Być może, jednak jakby ktoś mnie o to pytał to bym powiedział że ktoś tu spartolił robotę - mówi raz jeszcze i odchodzi w swoją stronę.
Zostałem sam ze swoimi myślami na temat dziadostwa jakiego doświadczył ten silnik. Wyciągam wałki, pakuję do woreczka śrubki. Co nieco powinno dać się z tego silnika jeszcze uratować.
Pół godziny później przyjeżdża Teodor. Jest już grubo po północy. Przyjechał z dziewczyną, która jednak niewiele mówi. Jest nieśmiała. Uśmiecha się tylko. Teodor nas przedstawia a ja od razu zapominam jej imię. Wstyd mi pytać ponownie. Mój mózg już o tej porze nie funkcjonuje. Mówią, że rano wyjeżdżają do Niemiec. Na saksy. Do jakiejś pracy. Przyjechali tylko na chwilę, zobaczyć jak mi idzie. Tłumaczę sobie, na szybko, że chcieliby dostać zapłatę za trud jaki włożyli w znalezienie mi nowego silnika. Mają rację, należy im się. W kieszeni mam 30euro. Wręczam Teodorowi. Wygląda na bardzo zadowolonego.
Ciężko powiedzieć czy to dużo czy mało. Nie znam realiów bułgarskiego świata palaczy marijuany. Nie domagają się jednak więcej. Oglądają samochód. Wspominają, że kilka osób pytało czy nie chciałbym go sprzedać. Nie ma rdzy i ma piękne siedzenia - zauważają. Odpowiadam, że nie raz o tym myślałem, że to auto doprowadza mnie, raz po raz, do szewskiej pasji. Nie mogę się jednak z nim rozstać. Jest w nim jakaś magia. Zatraca się w nim człowiek doszczętnie. Robimy jeszcze jedną fotkę, na wesoło:
Życie jest bezcelowe i pełne udręki. Można jednak, mimo to, być optymistą i się tym nie przejmować. Zamieniamy jeszcze kilka zdań. Mówią że już późno, ziewają, muszą się zbierać. Załatwili co mieli załatwić. Żegnamy się, życzymy sobie nawzajem powodzenia, odjeżdżają. Słyszę odgłos przychodzącego sms'a. Ula:
"Juz blisko sukcesu? Wróć Lisku spać...". Godzina 1:07. Odpisuję że jeszcze daleko, że jeszcze tu zostaną na jakiś czas.
Bułgarzy pytają czy zostawić pasek czy dać nowy. Mówię żeby założyli ten z mojego silnika. Jest praktycznie nowy. Mówią że docisk sprzęgła dogorywa. Nie znajdą na czas nowego. Otwieram bagażnik, wyciągam komplet nowego sprzęgła. Są zaskoczeni że ktoś takie części może wozić ze sobą na wakacje.
- Przeczucie - odpowiadam - natrętna myśl o awarii nie dawała mi spokoju. Kupiłem przed samym wyjazdem. Uspokoiło to moje zszargane nerwy.
Nowy silnik jest już skompletowany z osprzętem. Dochodzi trzecia w nocy. Resztę będziemy robić jutro. Trzeba się przespać chociaż chwilę.
- Zaczynamy o 8 rano - mówią, gasimy światło, schodzimy do garażu podziemnego. Alex odwozi mnie do hotelu. Jestem tak zmęczony że nawet nie wiem do jakiego samochodu wsiadam. To chyba jakiś suv. Zegary świecą się na zielono więc to raczej nie jest Peugeot. Oczy mi się zamykają, jedziemy nocą przez Sofię. Patrzę na sms od Uli:
- Śpimy w pokoju 205
To musi być dobry znak. Wysiadam, dziękuję za podwiezienie, wchodzę do hotelu a potem schodami na górę. Pukam, Ula otwiera. Jest ciemno więc jedyne co pamiętam to wyjątkowo miękki dywan. Kukuncio śpi w namiociku. Rzucam się na łóżko i od razu zasypiam.