Udało nam się w końcu kupić 504. Odkąd na pierwszym naszym Eurotripie, w 2008 roku, zobaczyliśmy taki samochód w muzeum Peugeot'a w Sochaux, wiedzieliśmy że kiedyś musimy takiego mieć. Minęło sporo czasu, lata mijały, były inne sprawy i inne wydatki. W sumie nadal są ale nie można czekać w nieskończoność. w końcu życie jest krótkie a tragedie potrafią spaść na człowieka znienacka w każdej chwili. Zmobilizowały mnie 35 urodziny i postanowiłem sobie zrobić prezent na nadchodzący kryzys wieku średniego.
Kupno 504 coupe okazało się nie być takie łatwe, jakby mogło się wydawać. Ceny w Niemczech, Belgii czy Holandii potrafią są wysokie. Trzeba mieć przynajmniej 6tys euro żeby myśleć o sprawnym samochodzie. Pozostaje więc Francja. No właśnie, kraj francuzów. Dziwnych ludzi a którymi nie idzie się dogadać. Na początku łudziłem się że da się do nich napisać do angielsku. Nic z tego. Francuz może i chce sprzedać auto ale takie maile od razu lądują w koszu. Trzeba dzwonić, mówić ich językiem. Mamy szczęście. Ula jest po romanistyce i mówi w tym języku jak rodowita Francuzka. Ona zajęła się więc kontaktami telefonicznymi. Z początku idzie gładko.
- Dzień dobry, my w sprawie ogłoszenia, czy nadal aktualne?
- Jasne, pewnie, można przyjechać i oglądać
- Czy możemy umówić się na weekend? My z Polski, 2tys km mamy do przejechania. Nie damy rady z dnia na dzień.
- Do Polski chcecie to zabierać? Czemu u siebie nie kupicie?
- U nas takich nie ma.
- Rozumiem....To ja wyślę zdjęcia na maila.
Mija dzień, dwa, zdjęć nie ma. Gość już nie odbiera od nas telefonów, nie odpisuje na sms'y. Schemat jest wciąż podobny. Ci Francuzi nie chcą sprzedać samochodu Polakowi.
Urodziny mam w lipcu. Miesiąc minął a nam nie udało się z nikim dogadać. W końcu pojawiło się ogłoszenie z Montpellier. Samochód podobno zdrowy, chodzi jak w zegarku ale częściowo rozkręcony. Całe wnętrze jest wymontowane. Cena 2900 euro. Czuję że to może być ostatnia w tym roku szansa. Ula wykręca numer i o dziwo coś się tym razem dzieje. Na skrzynkę przychodzi cała masa zdjęć. Archiwalnych, jeszcze ze stanu poskładanego i tych aktualnych, z wnętrzem kompletnie wybebeszonym. Wiemy że trzeba działać szybko. Ula umawia się na weekend a ja w tym czasie już dzwonię do wypożyczalni lawet. Początkowo właściciel nie chce zgodzić się na przyjęcie zaliczki. Chce żebyśmy najpierw samochód zobaczyli. Nie mamy jak tego zrobić więc go przekonujemy. W końcu ulega. Nie targujemy się, bierzemy auto na 100%, przyjedziemy w piątek, lawetą. Zgodził się. Ogłoszenie znika z leboncoin.fr. Jesteśmy podekscytowani.
Biorę dwa dni wolnego w pracy. Czwartek i piątek. W środę wieczorem jadę wypożyczyć lawetę. Tysiąc złotych kaucji. Cenę wynajmu na pięć dni negocjuję na 1000zł (standardowo jest 250-300zł/dzień). Chociaż pan poleca Fiata Ducato z 7 osobową, przestronną szoferką, ja wybieram Peugeot'a Boxera. Jak tu jechać po wymarzoną 504 Fiatem?
Laweta nie ma na wyposażeniu żadnego narzędzia poza kluczem do kół. Zwracam uwagę że koło zapasowe przykręcone jest śrubami, których nim nie odkręcę. Biorę więc walizkę swoich narzędzi i wracam do domu. Jazda lawetą z początku mnie przeraża. Podskakuje na dziurach a na wąskich uliczkach wydaje mi się że zaraz w coś walnę. Pierwszy raz jadę takim samochodem. Do domu docieram spocony. Dopiero w tym momencie uświadamiam sobie że ten samochód nie posiada żadnej przestrzeni bagażowej. Będzie ciekawie. Dobrze że chociaż fotelik Kukuncia da się bezproblemowo przyczepić. Będzie jechał między nami - na środku. Wracam do domu, ustawiam budzik na 5:30, idę spać.
Rano okazuje się że jednak co nieco można do tego samochodu upchać. Jest trochę miejsca pod fotelami, wszędzie są jakieś schowki a przesuwając nieco do przodu fotel kierowcy można z tyłu upchnąć 3 małe plecaki i Kukunciowy namiocik. Jedziemy!

Początkowo niepewnie, potem już bez większych obaw przemierzamy kolejne kilometry. Ergonomicznym nieporozumieniem okazuje się umieszczenie włącznika świateł awaryjnych dokładnie pod butem Kukuncia. Co kwadrans muszę je wyłączać. Na śląsku korek. Nissan wpadł na busa a od tyłu, na równy stan, walnął w nich jeszcze tir. Na szczęście nie ma ofiar ale jesteśmy o godzinę do tyłu. W Gliwicach Ula i Kukuncio robią się głodni. Trzeba zjeść śniadanie w macdonaldzie. Sama laweta też demonem prędkości nie jest. Przy 120kmh komputer pokładowy wskazuje spalanie 11.3l/100. Jadąc poniżej 100 można zejść do 9.7 ale nie mam na to ani czasu ani nerwów. Na granicy jest zwężenie, ograniczenie do 10kmh, duże lampy halogenowe świecą na drogę a oddział wojskowy przygląda się wjeżdżającym do kraju samochodom. Na nocleg do Miluzy docieramy o 22, po 15h za kółkiem.Ula znalazła tam mieszkanie z airbnb za 115zł. Wyjątkowo tanio jak na Francję. Lokum jest na starówce. Lawetę zostawiam na jakimś parkingu 800m od domu. Przechadza się tam jakiś chłop z brodą w białej sutannie. Wygląda na radykała ale twarz ma przyjazną. Poza tym i tak jestem zmęczony. Tutaj tak to po prostu wygląda. Idąc z bagażami mijamy knajpki i ogródki piwne pełne ludzi. Nie mamy już jednak sił iść na miasto. Po drewnianych schodach wchodzimy na ostatnie piętro starej kamienicy i od razu kładziemy się spać.
Pobudka chwila po 6. Szybki prysznic, zanoszę bagaże do samochodu i idziemy na godzinny spacer po mieście. Miluza to śliczne miasteczko. O tej porze wyjątkowo puste i spokojne. Na szczęście piekarnie mają już otwarte. Jemy pyszne drożdżówki i kanapki a Ula pije kawę. Kukuncio dostaje soczek i zaczyna biegać.

Robimy zakupy na drogę i jedziemy. Wieczorem mamy kupić samochód. Ula pyta czy do mnie to już dotarło że jedziemy po 504. Mówię że jeszcze nie, że uwierzę jak załadujemy ją na lawetę i zaczniemy wracać.
Francja ma wyjątkowo drogie autostrady. Na części z nich laweta kwalifikuje się jako osobówka (bardzo rzadko) ale na większości jest już intermediate vehicule. Płacimy 30% drożej niż małe samochody. Przejazd z Miluzy przez Lyon do Montpellier (ok 650km) kosztuje nas ponad 70 euro. Chociaż nawigacja początkowo wskazuje na dojazd na godzinę 15, w Montpellier meldujemy się po 18. Zaczyna się weekend i korki są przeokropne. Jedziemy najpierw nad morze. Trzeba znaleźć nocleg. Francuzi lubią czasem zamknąć recepcje przed czasem. W przeszłości zdarzało nam się już włamywać na kampingi z powodu zamkniętej recepcji jeszcze przed zmierzchem. Tym razem chcemy tego uniknąć. Szczęście nam sprzyja. Pierwszy camping, na który docieramy, ma jeszcze kilka wolnych miejsc. Rezerwujemy dwie noce. Będziemy mieć jeden dzień wakacji. Rozkładamy namiot i jedziemy po samochód. Laweta na campingu przyciąga wzrok. Może dlatego że ledwo się tam mieści.
Wracamy do Montpellier. Mamy do przejechania 16km. Uli telefon powoli się wyczerpuje. Dwa skrzyżowania przed celem wyświetla "zapisz dane, bateria w stanie krytycznym". Ula zapamiętuje trasę. Docieramy. Na ulicy czeka już na nas Francuz, macha przyjaźnie. Ula wychodzi z lawety i się z nim wita. Ja nie wychodzę bo przez ogrodzenie widzę już 504. To jest ten moment, to jest ta chwila. Jestem wzruszony.

Francuz nie mówi w żadnym znanym mi języku. Właściwie to jest ich dwóch. Jeden w średnim wieku, drugi siwy. Obaj wyjątkowo sympatyczni i weseli. Żal mi że nie znam tego języka. Ula wszystko tłumaczy na bieżąco. Wchodzimy na podwórko, odpalamy silnik, oglądamy karoserię.

Z rury wydobywa się czarny dym ale silnik się kręci. Nie chodzi idealnie równo ale żwawo reaguje na gaz. Kukuncio jest przerażony.
- Trzeba zmienić świece i wyczyścic bak - mówi właściciel - cewka jest nowa, pompa ciśnieniowa nowa...
Co tu dużo mówić. Bierzemy. Przyjechaliśmy 2tys km nie po to żeby się zastanawiać. Zwłaszcza że za chwilę zrobi się ciemno. Jedyne co pozostaje to sprawdzić czy numery nadwozia się zgadzają:

VIN jest bardzo krótki ale zgadza się z tym w dowodzie. Robimy niewielkie przetasowanie na chodniku. Sąsiad przestawia swój samochód, ja nawracam lawetą w właściciel 504 wjeżdża nią na nasz samochód.




Wnętrze dostajemy w dwóch kompletach. Ładujemy wszystko do bagażnika i do samochodu. Szpargały wypełniają cały samochód, aż po dach. Nawet Kukuncio pomaga przy załadunku:


Chociaż co jakiś czas można go przyłapać na nieuprawionym odpoczynku:)

Gdy wszystko było już spakowane i na polu zapadał zmierzch, wróciliśmy do środka aby dopełnić formalności. Dla mnie umowa dwujęzyczna ściągnięta z internetu, dla niego oficjalny francuski druk urzędowy. Bierzemy carte grise, zaświadczenie o "non-gage" czyli druku grawantującego ponoć że samochód nie jest przedmiotem sporu sądowego i wydruk z ostatniego badania technicznego. Niestety już nieważnego bo dokonanego w 2014 roku. Częstują nas herbatą i ciastkami. Przy podpisywaniu umowy wyjaśnia się jak to się stało że w ogóle doszło do tej tranzakcji. Francuz tak na prawdę okazuje się być Marokańczykiem. Urodzonym w Casablance. 504 kupił podobno 4 lata temu, rozkręcił celem zrobienia na błysk ale inne rzeczy go przytrzymały i przez cały ten czas nic z samochodem nie zrobił.
Mówi że dzień po tym jak umówił się już z nami, dzwonił do niego jakiś chłop z Paryża. Przekonywał żeby nie sprzedawać tego auta do Polski tylko jemu.
- Jestem słownym człowiekiem - mówi- powiedziałem że auto jedzie do Polski i już.
Być może dowiedzielibyśmy się czegoś więcej ale Kukuncio zrobił kupsko i trzeba było się ewakuować.
Na camping dotarliśmy już w nocy. Długo jeszcze patrzyliśmy na ten samochód, stojący na lawecie, oświetlony światłem księżyca.
- Nie spodziewałam się że ten samochód jest tak mały - mówi Ula - myślałam że to będzie duża kolumbryna a tymczasem ten samochód jest niesamowicie zgrabny! Piękny!
Kolejny dzień, sobota, był dla nas wolny. Ula odpoczywała na zakupach w Montpellier, ja na basenie i plaży z Kukunciem.

Wracając do namiotu mogliśmy zaobserwować francuską szkołę parkowania. Francuz na stanowisku obok, wjeżdżając tam z przyczepą campingową, zakończył manewr w rowie melioracyjnym.

Idąc na obiad, chwilę później, widzieliśmy dużego quad'a 4x4, którym go wyciągano.
Następnego dnia wyruszyliśmy o wschodzie słońca. We Francji to 6:30. Godzinę później niż u nas.

Obeszło się bez korków i w porze obiadowej byliśmy już w Sochaux.

Miłą niespodzianką była 504'ka cabio zaparkowana pod wejściem. Jasnym stało się od razu że naszą lawetę trzeba zaparkować na miejscu obok:

Tutaj kilka zdjęć z samego muzeum. Wycieczka w czasie i nauka historii dizajnu samochodowego oświetlenia:

Kukuncio musiał sprawdzić jak 504 wygląda gdy jest w dobrym stanie żeby nas potem rozliczyć z przeprowadzonego remontu:

A może by tak zrobić z niego rajdówkę?

Ten samochód też wyglądał znajomo:

Wizyta w końcu wyjątkowo się przeciągnęła. Obiad, mnóstwo samochodów do zobaczenia, wizyta w sklepie z pamiątkami...Mieliśmy w planach zrobić jak najwięcej kilometrów a ostatecznie dotarliśmy tego wieczoru tylko pod Norymbergę. Jedyne miejsce noclegowe jakie znaleźliśmy w miejscowości do której zjechaliśmy kosztowało aż 75 euro. No cóż, Europa...Nie miałem jednak zupełnie siły szukać czegoś innego czy jechać dalej.

Kukuncio niestety nie potrafił docenić miejsca noclegowego. Zrobił awanturę, darł się tak że wstyd nam było, w końcu wkurzył mnie tak że nawet na piwo tego wieczoru nie poszedłem...
Na szczęście wszystko co złe, kiedyś się kończy. Rano dało się z nim na nowo wytrzymać. Dostał nawet okolicznościowy prezent:

W Chemnitz zepsuła nam się laweta. "Sprawdź silnik" i tryb awaryjny do 2tys/obr. Zgaszenie i odpalenie na nowo niczego nie zmieniło. Przydał się więc komplet kluczy, które zabrałem ze sobą. Bez nich nie byłbym w stanie odkręcić akumulatora i zresetować kompa. Po tym zabiegu laweta dalej wyświetlała komunikat o błędzie ale jechała już normalnie. Dotarliśmy do domu na 19. Rzutem na taśmę udało nam się wyładować auto, zatankować i posprzątać lawetę i oddać ją 10min przed deadline'm ustawionym na 21:)
Na koniec jeszcze porównanie:


205 , nie tylko w wersji rajdowej, jest wyższa niż 504.